Ludzie marzą o różnych rzeczach. Ktoś chce mieć sporo kasy. Ktoś chce narysować okładkę New Yorkera. A ktoś inny podpisywać swoje bestsellery każdej jesieni w księgarni na Union Square. A jeszcze komuś innemu marzy się proste, udane życie z fajną rodziną i satysfakcjonującą pracą. Ale mało kto marzy o tym, jak będzie wyglądała sama droga do tych marzeń. Dyscyplina nie jest sexy.
Praca a efekt pracy to nie to samo
Cel to nie to samo co droga do celu.
Dobrym przykładem jest tutaj zawód fotografa.
Fajnie jest mieć cykniętą ładną fotkę.
Ale powiem Wam, że cyknięcie ładnej fotki to naprawdę upierdliwy proces. Trzeba wziąć pod uwagę światło, tło, wszystkie odległości, pożądany nastrój i motyw przewodni, interesujący nas kontekst obiektu, sporo ruszających się elementów otoczenia, kadr, kompozycję, kolorystykę – a dla większości z tych zmiennych należy się pochylić, kucnąć, przejść, wejść, wdrapać, wychylić, nagiąć, zmienić obiektyw, rozstawić statyw, nagiąć kąt i, w trudnych chwilach, nawet pogadać z paroma osobami, by na moment nie wchodziły w Twoją linię wzroku.
Aha, no i przydałoby się też mieć ten rok, pięć lat, dekadę doświadczenia, które pozwolą na celne podejmowanie wszystkich tych decyzji.
Żeby regularnie robić udane zdjęcia, trzeba najpierw wytrzaskać tysiące nieudanych i za każdym razem zadać sobie bolesne pytanie: ok, a teraz co zepsułem, że jest źle?
I potem się uczyć. Inwestować. Próbować. Rzadko odpuszczać.
Zobaczcie kiedyś, czy zawodowy fotograf przy pracy wygląda tak “sexy” jak ludzie portretowani czasem z aparatami na tumblerze czy instagramie. Stawiam dychę, że nie bardzo, bo pewnie akurat będzie zajęty kucaniem tak głęboko, że plecak go przeważy i tylko dzięki podparciu wyjątkowo brudnego znaku drogowego nie fiknie na plecy w zaschniętą kałużę.
Czy efekt jego pracy będzie sexy? Oooooj tak.
Czy sama praca jest sexy? Być może, jeśli odpowiednio się ją pokaże (o tym zaraz).
Ale nie, dla wielu ludzi nie będzie.
Dla wielu ludzi będzie wyglądała dziwnie jak… praca.
Grind i namiętność
Żyjemy w jakimś takim dziwnym, gęstym, pełnym kawy i półcienia kulcie ciężkiej pracy. Sam jestem jego częścią. Kuszą mnie i zwodzą zdjęcia moich idoli, które udowadniają, że po co iść spać o 22 skoro można posiedzieć dodatkowe trzy godziny i wyprzedzić peleton. Na szczęście dojrzałem niedawno do zrozumienia, że tutaj też trzeba wykazywać się niezła czujnością.
Bo widzisz – fotka, że pijesz kawę i pracujesz w środku nocy jest sexy.
Przynajmniej jeśli masz znajomych, których kręcą podobne rzeczy.
Ale samo siedzenie i gazowanie się kofeiną o czwartej nad ranem już nie jest.
Co do zasady świadczy o tym, że człowiek nie umie organizować sobie pracy lub totalnie nie potrafi nadawać priorytetów różnym obowiązkom. Czasem jednak faktycznie będzie oznaczać kogoś, kto odważnie i wbrew światu, wbrew własnemu zdrowiu walczy o przyszłe miejsce na szczycie wybranej przez siebie dziedziny. Pytanie tylko: czy warto?
Dyscyplina do wewnątrz, wizerunek na zewnątrz
Dla wielu z nas to może być oczywiste. Ale dla kogoś – tak jak dla mnie, parę lat temu – nie musi.
Tak więc, aby odjąć niepotrzebnych frustracji: dyscyplina nie jest sexy.
Dyscyplina to wstawanie o piątej rano w lodowate, listopadowe wtorki by pójść pobiegać w ciuchach, które jeszcze trochę trącają po wczoraj.
Dyscyplina to napisanie stu stron tylko po to, by znalazło się w nich wartościowe pięćdziesiąt (a i to po wielu latach treningu w opowiadaniu historii).
Dyscyplina to pamiętanie, że posiadanie własnej firmy to nie tylko skype-calle ale też prowadzenie exceli i siedzenie w fakturach.
Dyscyplina to codzienne wykonywanie nudnawych, ale potrzebnych ćwiczeń na tryby warunkowe w języku angielskim.
Dyscyplina to gotowanie po nocach zdrowych potraw, by brać je potem do pracy, zamiast grupowych wyjść na lunch.
Sexy są jej efekty.
Człowiek jest potem wysportowany, napisał nienajgorszą książkę, prowadzi utrzymującą się na powierzchni firmę, ogląda anglojęzyczne seriale, poprawiają się jego wyniki krwi. To jest super. Ale sama prowadząca do tych stanów dyscyplina to zwykła, codzienna, ciężka praca. Efekt wyrobionej w sobie, codziennej siły.
Który, co trzeba przyznać, sporo ludzi w internecie potrafi pokazywać tak, że człowiek aż ma ochotę wszystko rzucić, polecieć po kratkę napojów energetycznych i bez wyraźnego powodu trzasnąć maraton 72h pracy non stop tylko po to, by coś sobie udowodnić.
Pułapka
Warto jednak zwrócić uwagę na to, czy kusi nas w czymś cel oraz wyłącznie romantyczna, wizerunkowa wizja pracy nad nim, czy też faktycznie jesteśmy gotowi np. zawalać noce, by coś osiągnąć. Czasem się okaże, że nie, po prostu wkręciły nas fajnie opowiedziane historie. Każdy lubi zrobione “z góry” fotki równo ułożonych przedmiotów na stołach, które symbolizują używanie tych narzędzi do realizowania swoich marzeń.
Trzeba jednak czasem powiedzieć, że taka fotka to jest przypudrowane, “publiczne” pięć minut procesu, który zajmuje tysiące godzin i przypudrować go się nie da ;)
Dobry deal
Dyscyplina to, wreszcie, bardzo mała cena do zapłacenia za 200% udanego życia.
W trakcie studiów zorientowałem się, że jeśli robię coś “tak sobie”, to spędzam nad tym, powiedzmy, pięć godzin. A jeśli robię coś tak, żeby było super, to spędzam nad tym sześć godzin.
Wystarczy dodatkowy, niewielki procent już I TAK POŚWIĘCONEGO czasu, żeby efekty zaczęły być takie, że nawet przechodnie gwiżdżą z podziwem.
Co ciekawsze jednak, dopiero po studiach zauważyłem, że prawdziwą dyscyplinę potrzeba też mieć do łagodności względem samego siebie. Do takiej pracy, by się nie katować, bo choć pięć sprintów jednego dnia brzmi dobrze, to cotygodniowy maraton do końca życia brzmi lepiej.
Innymi słowy: osiąganie czegokolwiek w zrównoważony, fajny sposób to trudna sztuka.
Której – poza Tobą – nikt, nigdy nie zobaczy w całości.
Ale pomyśl sobie, jak fajnie będzie wyglądał efekt.
Ciao ,
Zdjęcie w nagłówku: Yeshi Kangrang ze zbiorów Unsplash.