Mam dla Was założenie: kalendarze są do obowiązków. To tam wpisuje się pracę na ósmą rano, spotkanie na czternastą, wizytę w pralni po osiemnastej i wieczorny skype do kolegów, by ogarnąć temat prezentu na urodziny Emmanuela. To bardzo popularne założenie. Szkoda tylko, że błędne i wyjątkowo szkodliwe. Czasem wpisz w kalendarz odpoczynek. Zobaczysz, co się stanie.
Widzicie, wszystkie te ambitne i ciekawe fale założeń roztrzaskują się o klif priorytetów. Planowanie tylko pracy ma sens wyłącznie gdy pracujecie na NAPRAWDĘ przewidywalnym etacie i w zasadzie NIGDY nie spotykają Was wydarzenia losowe. Jest tu ktoś taki?
Ktokolwiek?
Choć jedna osoba?
*kaszel z ostatniego rzędu*
Tak myślałem.
Planowanie samych obowiązków sprawia, że ramy Waszych dni są poskładane z tego, co musicie robić. W te ramy bardzo szybko wleją się sprawy, których nie przewidywaliście. Dodatkowe spotkanie, korek na Banacha, chorujące dziecko, zgubione notatki, zepsuty telefon – dosłownie cokolwiek. W efekcie “pierdoły” takie jak poczytanie książki, basen, uczciwa sesja w HotSa czy spacer z aparatem fotograficznym wylatują, bo przecież są “mało ważne”.
A po trzech latach takiego optymalizowania mało ważnych pierdół człowiek orientuje się, że stoi na górnym skraju wypalenia zawodowego i patrzy się w dół, wzdłuż zbocza tak głębokiego i stromego, że zrzucanie w dół pieniążka traci jakąkolwiek funkcję eksploracyjną. Zanim dzyndznie on o podłoże porwą go boczne wiatry i nie dość, że nie dowiesz się, w jak ciężkim problemie jesteś, to jeszcze stracisz cenne zasoby.
(Pisałem o czymś podobnym w tekście Oddychaj.)
Moja porada: wpisujcie w kalendarz odpoczynek. Jak często mawia się w mojej rodzinie: zostawcie coś do zrobienia na jutro. To bardzo zdroworozsądkowe podejście. Nie bez powodu dni odpoczynku są tradycyjnie i kulturowo “uznawane” jako wolne, a nie zostawiane do “luźnej interpretacji, by, w sumie, skoro nie ma nic innego, trochę odpocząć, nieważne kiedy, jakoś to ogarniecie”.
Sprawdźcie w analizie zeszłego roku, na ile dużym było to problemem. Uwzględnijcie wnioski w planach na ten rok.
Początkowo wpisywanie “dwóch godzin na czytanie książki” może wydawać się Wam głupie i, co tu kryć, trochę głupie jest. Ale niestety nie jest to ani moja, ani Twoja, ani nawet naszych rodziców wina, że mamy tak przyspieszone i obciążające czasy, jakie mamy. Tak się ułożyły różne koniunktury i tak wygląda rzeczywistość: nie utrzyma się już “gospodarstwa domowego” z czterdziestogodzinnego etatu jednej osoby. Trzeba ten fakt przyjąć ze spokojem.
Dlatego, zamiast z nim walczyć, zamiast nastawiać się na groźne i bezwzględne wiatry sytuacji losowych można go po prostu zaakceptować.
A potem pójść poczytać książkę :)
Ciao,
///
PS: Istnieje oczywiście możliwość, że należysz do niesamowicie rzadkiego szczepu ludzi, którzy “po prostu” zawsze są w stanie na luzie odpocząć. Tylko że wtedy szanse, że czytasz mojego bloga, są raczej małe, bo z większością problemów i tak radzisz sobie samodzielnie, no stress :)