Oto udana strategia na udany rok. Na samo wejście, jeszcze zanim przejdziemy do właściwego tekstu mam dla Ciebie jedną brutalną prawdę. Ale, jak to z prawdami bywa, jest szczera i potrzebna, nawet gdy boli.
Czytasz dalej? No dobra.
Otóż: nigdy nie będzie “wszystko dobrze”. Nie w pełni.
Bezsens walki o spokój
Pisałem niedawno o tym, w jak strasznie bzdurną pułapkę wpadają wszyscy, którzy interesują się produktywnością. Pora na kontynuację. Na jeden z najbardziej optymistycznych wniosków, jakie tylko można mieć na temat życia.
Który tak podniósł mój codzienny nastrój, że teraz nie bardzo rozumiem, jak kiedykolwiek mogłem godzić się na mniej.
Już Ci wszystko wyjaśniam. Zobacz.
Często wydaje nam się, że jak odpiszemy na wszystkie maile, to “już będzie dobrze”. Jak znajdziemy to nowe źródło utrzymania to “już będzie dobrze”. Jak wyleczymy plecy to “już będzie dobrze”.
Jak spłacimy raty, jak zaplanujemy rok, jak pogodzimy się z bliskimi, jak kupimy nowe buty, jak wyślemy tamtą zaległą prezentację, jak zrobimy jedną z tysiąca rzeczy. To “już będzie dobrze”.
“Już będzie wszystko dobrze.”
Wygrzebiemy się z zimnej rozpadliny na jakąś zieloną, trawiastą, śliczną łąkę pod słonecznym niebem i życie osiągnie spokój, harmonię, balans, wieczną stabilizację, która – tak szczerze – zawali się po niecałych pięciu minutach.
Bo wcale nie będzie “już wszystko dobrze”. Bo maile przyjdą nowe, wydatki też pojawią się nowe, a nawet przy wyleczonych plecach pewnie i tak trzeba będzie kiedyś pójść do dentysty.
Choćbyśmy nie wiadomo ile pracowali, i tak ostatecznie coś znowu się skaszani.
I na to nie pomoże żadna, nawet najlepsza appka na telefonie.
Po co zatem cokolwiek planować?
Temat jest szczególnie ważny gdy pojawia się wątek planowania przyszłości. Co w takim razie powinno nam przyświecać, w jakie dobre szczęścia powinniśmy wierzyć gdy planujemy cokolwiek na przyszły wtorek?
Skoro, nihilistycznie patrząc, i tak nam dojdzie jakieś nieplanowane, nowe zmartwienie? To i tak nie będzie w pełni zabezpieczony super-stan owinięcia się kołderką i stania się kuloodpornym na losowe wydarzenia prawdziwego świata?
Ach, no i teraz przechodzimy do tego, co najfajniejsze! :)
Korzystajmy z super apek na telefony i planujmy ile wlezie, bo to TEŻ jest ważne.
OCZYWIŚCIE, że trzeba planować przyszłość (o tym zaraz), ale razem z nią – co jest SUPER często zapominane – należy TEŻ planować swoje podejście do niej. Jak ja to nazywam, swój “wewnętrzny system zarządzania światem”.
Swój system operacyjny. Własną strategię na ogarnięcie sytuacji losowych.
Warto pokonać prokrastynację.
Warto rozwijać różne przydatne nawyki.
Warto skupiać się na trenowaniu pragmatyzmu, by zawsze mieć w zanadrzu jakiś plan B, gdy absolutnie WSZYSTKO sprzeciwi się przeciwko Twojemu planowi A (co jest pewnie prawdopodobne raptem raz na milion, ale – parafrazując nieodżałowanego Terry’ego Pratchetta – i tak wydarzy się w dziewięciu przypadkach na dziesięć).
Zamiast jednego “epickiego posiedzenia by odpisać na wszystkie maile wszechświata” może lepiej trenować pogodzenie się z faktem, że i tak trzeba będzie się nową porcją zająć każdego dnia :)
Takie ciągłe myślenie by coś zrobić “raz na zawsze” by coś “już zupełnie było dobrze” jest toksyczne, bo odwraca naszą uwagę od ciekawej codzienności oraz daje nam wyjątkowo nierealne cele do zrealizowania, by poczuć szczęście.
A przecież można się cieszyć z pierdół nawet wtedy, gdy jest trudno.
W sensie – trochę nie mamy alternatyw.
To tak samo jak w przypadku muzyki
Alan Watts powiedział kiedyś, że w muzyce nie chodzi o to, by się skończyła. Wtedy najlepsi muzycy potrafili by grać super szybko a najcenniejsi kompozytorzy tworzyliby utwory tak szybkie, że aż ledwo słyszalne.
Ludzie chodzili by na koncerty by usłyszeć jeden brawurowo zagrany akord, a potem od razu wstać w rundzie aplauzu, ponieważ koncert się skończył.
Straszna wizja, nie?
To oczywiście wniosek filozoficzny, a nie naukowy, ale życie to taka trochę muzyka.
Wcale nie chodzi o to, by coś się skończyło. Wcale nie chodzi o to, by skończyć przedszkole, by być w podstawówce, by być w gimnazjum, by być w liceum, by być na studiach, by być na stażu, by dostać tę pierwszą pracę, by potem awansować, by dostać podwyżkę, znowu awansować, by lepiej zmienić pracę, by dostać pozycję zarządczą i nagle w wieku czterdziestu lat wyskoczyć w powietrze z uniesioną pięścią i krzyknąć: “YEAH, UDAŁO MI SIĘ!”
No bo wiesz, gdy już wylądujesz a ręka opadnie wzdłuż ciała to… będzie tak samo jak sekundę wcześniej.
I co, nadejdzie pora walczyć o kolejny awans?
Rzeczywistość romantyzmu
Tak. Oczywiście, że tak.
Na tym polega życie, że się realizujemy, dbamy o bliskich, zarabiamy na rodzinę, chodzimy do lekarzy, staramy się znajdować czas dla bliskich, rodziny, przyjaciół, znajomych, branżowe spotkania. Że organizujemy planszówki i grille, a czasem pójdziemy do kina. A potem znowu do pracy, by dalej się starać zwiększać zarobki firmy i kompetencje własne, by lepiej awansować, by mądrzej zmienić pracodawcę, by zabezpieczać swoją przyszłość.
To jest rzeczywistość.
Ale jeśli w którymś momencie uznamy tę pracę za ważniejszą od planszówek, grillów, kina, czasu ze znajomymi, wypadami za miasto z przyjaciółmi, kolacji z rodzicami… no to wtedy będzie smętnie.
Czas wolny, czas swój, to też jest rzeczywistość.
Tylko że ta bardziej romantyczna.
I nic się nie dzieje, jeśli wiemy, że jutro też będzie zmartwienie.
To na nic nie wpływa.
Co więcej – w udanym życiu obie te rzeczywistości są sobie równe.
I dokładnie tak samo ważne :)
Niech Ci się wiedzie.
Ciao ,
Zdjęcie: Allef Vinicius ze zbiorów Unsplash