Coś Wam opowiem. Niedawno skończyłem pisać historię, która zajmowała moje serce od ponad dwóch lat. Którą przeczytało kilkadziesiąt tysięcy osób. Której finał właśnie pojawił się na blogu.
Nie wiem, kiedy to minęło.
Serio! :D
Pierwszy raz zacząłem myśleć o bohaterach, którym ostatecznie przyszło zaludnić mikrokosmos “Umów Śmieciowych” latem 2015 roku. Zaprzyjaźniona redaktorka opowiedziała wtedy o nieznanym mi wcześniej gatunku książek. Nazwała go New Adult i powiedziała, że warto zwrócić na niego uwagę. Że się go świetnie czyta, a zainteresowani nim autorzy robią w jego ramach najróżniejsze rzeczy.
A przy okazji zasiała mi w głowie pomysł, że może takie spokojne, fajne obyczajówki, że może to byłoby coś dla mnie?
Pomyślałem więc, cholibka. Może faktycznie to jest coś dla mnie.
Poczytałem, pointeresowałem się.
Zacząłem myśleć.
Jesienią 2016 zacząłem mieć w głowie zalążek prawdziwej historii. Czułem już, kto i co będzie w niej robił, oraz po co. Wiedziałem też, że nie będę chciał publikować tej książki klasycznie. Chciałem się dzięki niej dużo nauczyć, sięgnąłem więc po zupełnie nienową, ale trochę podkręconą (jak to zwykle bywa, gdy się za coś zabieram) formułę powieści odcinkowej, literackiego serialu wypełnionego prozą.
Historii pisanej tak, jak się dzisiaj pisze odcinkowe historie do telewizji czy Netflixa :)
(Dla zajawkowiczów: w skrócie można powiedzieć, że cechuje je trójpodział ścieżek fabularnych (na sezony, story-arci i pojedyncze odcinki), mapa “cliffhangerów” zgodna z klasyczną budową scenariusza “tygodniówki ramówkowej”, okazjonalna współpraca ze społecznością przy decydowaniu pomniejszych wątków, silny nacisk na postacie i dialogi, wyraźnie zaznaczony (prawie że “ekranizowalny”) świat przedstawiony, czy też żywe postacie zmieniające się i ewoluujące przy każdym głównym takcie fabuły, przez co nie mogłem “odcinkować” od sztancy, jak to ma miejsce np. z filmami o Jamesie Bondzie.)
Ale nazwałem “Umowy Śmieciowe” serialem do czytania wyłącznie dlatego, że zawsze chciałem napisać serial :)
Ot, drobne radości urozmaicania sobie codzienności.
W efekcie miałem nadzieję nie tylko opowiedzieć interesującą mnie historię, ale też posiąść kilka nowych umiejętności – na przykład pisania “pod kalendarz” (premiera raz w miesiącu) czy pisania dynamicznego, z bardzo elastycznym szkieletem wydarzeń, gdzie to bohaterowie (a nie mój excel) dyktują każdy nadchodzący odcinek. Skoro cała ekipa “żyjących” wewnątrz historii postaci reagowała na konflikty wyjątkowo emocjonalnie i była zdolna np. do zmian charakteru, nie było szansy od razu przewidzieć każdego zwrotu akcji. Szczególnie, że ja lubię pisać dialogi tak, by mnie trochę ponosiło. Nie wiem, czy to profesjonalne, ale na pewno wspaniale dodaje emocji przy ślęczeniu nad Scrivenerem :)
Nie było łatwo.
Ale było bardzo, bardzo super :D
Pierwszą wersję pierwszego odcinka skończyłem pisać jakoś w grudniu 2016, może styczniu 2017.
Pamiętam, że pracowałem nad wstępnymi poprawkami podesłanymi mi przez redaktorkę między innymi czekając na nieco opóźniony lot z San Francisco do Warszawy. Pilot “Umów Śmieciowych” trafił ostatecznie na bloga 22 stycznia 2017 roku. Pierwszego dnia zarejestrował 1146 przeczytań.
Do tej pory przeczytało go już ponad 12 000 osób.
Codziennie dochodzi 50 nowych.
A teraz, blisko dziewięć miesięcy później, na bloga trafił season finale. To znaczy, być może to będzie “series finale” a nie “season finale“, ale skoro jeszcze nie podjąłem wiążącej decyzji to na czas odpoczynku od “Umów Śmieciowych” daję sobie otwarte okienko :)
Jeszcze przyjdzie pora, by się z nieuchronną przyszłością należycie rozliczyć.
W trakcie tych ponad 300 dni pracy napisałem grubo ponad 800 000 znaków, z czego wyłącznie 610 515 znalazło się w finalnych wersjach odcinków (jak być może wspomniałem, miałem super redakcję).
Nauczyłem się, jak to jest wywalać do kosza grubo ponad 40 stron naraz, bo po prostu nie pasują do wcześniejszej jakości.
Nauczyłem się, jak to jest pisać na 20 sposobów to samo zdanie, byle tylko lepiej brzmiało.
Nauczyłem się, jak to jest pisać naprawdę szczerze, z samego środka serca, o bliskich mi sprawach, często powiązanych z wyjątkowo bolesnymi wspomnieniami, żeby tylko scena była naprawdę rzeczywista. Bo gdy próbowałem pudrować rzeczywistość, bo się wstydziłem obnażać faktyczne, prywatne myśli, to wtedy napisane słowa brzmiały fałszywie i sztucznie, i nie było wyboru.
Ha. Dużo się nauczyłem.
W większości rzeczy, których nie planowałem się nauczyć, a teraz widzę, że tak naprawdę to o nie od samego początku chodziło :)
Zarwałem też ponad dwadzieścia nocy i wypiłem o kilkaset kaw za dużo.
Ale to akurat było fajne, znacie mnie przecież :))
Było warto każdej jednej chwili, nawet tych pełnych zwątpienia i frustracji. Było warto, bo w efekcie udało mi się zarówno nauczyć nowych umiejętności, jak i opowiedzieć historię, którą z całego serca miałem potrzebę opowiedzieć. I co więcej, efekt spodobał się więcej niż jednej osobie!
(Mamo, Tato, wiem, że mnie zawsze wspieracie, ale tym razem mieliście towarzystwo w pisaniu mi, że jest okej. Uwierzycie? :D)
Było warto.
Ale, serio.
Nie wiem kiedy to minęło.
Ciao ,
Zdjęcie: Asael Pena ze zbiorów Unsplash.