Coit Tower – zagadkowy szczyt San Francisco

Czas czytania: około 11 minut • Inspiracje
 

San Francisco jest przedziwne. Oceaniczne, a bardzo kontynentalne. Pełne milionerów i pełne bezdomnych. Piękne wieżowce stoją nieopodal niskich, nieskończonych pól domków przyklejonych do siebie tak czule, że strażacy dostają zawału. No i na deser mamy jeszcze Coit Tower.

To taki dziwny patyk stojący na Telegraph Hill, jednym z wyższych wzgórz półwyspu. Postawiono go za pieniądze Lillie Hitchcock Coit, która w ramach testamentu przekazała miastu 1/3 swojego dobytku celem “upiększenia okolicy”. W efekcie w latach trzydziestych zdecydowano się na taras widokowy w stylu art deco, z którego górnego pokładu można do dzisiaj cieszyć oczy pofalowanym patchworkiem San Francisco.

Osobny tekst mógłbym napisać o samej Lillie Coit. Paliła cygara i nosiła spodnie na długo zanim było to społecznie akceptowalne. Była hazardzistką i często przebierała się za facetów, by móc grać w klubach dla mężczyzn. Młodość spędziła jako honorowa członkini ochotniczej straży pożarnej :)

Jak już wspomniałem, prawie wszystko co tyczy się SF jest przedziwne.

Muzyka do słuchania

Ten absurdalny, bo służący wyłącznie celom artystycznym budynek to wspaniała metafora całego miasta. Osoba prywatna pokochała okolicę tak bardzo, że postanowiła jej oddać sporą część majątku. Po co? By było ładniej.

Szanuję i kocham takie decyzje.

I trochę lepiej rozumiem o czym śpiewał Scott McKenzie :)

Spacer na Telegraph Hill

Dzięki lekko pokręconym, ale ogółem wyjątkowo otwartym na świat ludziom można się w San Francisco często uśmiechać. Dzięki urokliwym zakątkom można często robić zdjęcia. A dzięki wzgórzom można często mieć zadyszkę.

Jak to celnie zauważył poznany tam w autobusie księgowy nagrywający weekendami youtube’a: “nie wiem, co mieli we łbie ludzie, którzy jako pierwsi założyli tutaj osadę, ale nie mogli być normalni. Wybrali punkt, który strasznie ciężko skomunikować z lądem, źle się doprowadza wodę i wszędzie trzeba włazić pod górę. I powiedzieli na ten widok: doskonałe, robimy miasto!”

Jedno z takich wzgórz to Telegraph Hill.

Powyższe zdjęcie zrobiłem prawie spod samej Coit Tower, by pokazać, skąd przyszedłem. Widzicie sam “dół” siodła? Samochód stoi tam na światłach stopu a ludzie przechodzą przez przejście. Wcześniej wędrowałem tą ulicą, która na zdjęciu idzie w prawo. Szedłem nią od samej zatoki :)

Gdybyśmy z punktu widzenia tego zdjęcia szli, i szli, i szli, i szli, to doszlibyśmy ostatecznie nad Pacyfik.

Na szczycie – bohater dzisiejszego spaceru. Pod nim ogromny ruch i spora kolejka. W “szybkie dni” czeka się na wejście na górę parę minut. Jak ma się pecha, czeka się parę godzin. Ja miałem szczęście, bo liczna wycieczka odpuściła tuż przede mną. Dowiedzieli się, że wejdą dopiero za godzinę.

Jak się ulotnili, to mnie samego wpuszczono kwadrans później :)

Czekanie na wiekową windę urozmaicają murale zdobiące wnętrze parteru Coit Tower. Prezentują różne epizody życia miasta, upamiętniają kluczowe dla jego rozwoju profesje, wspominają “codzienność” minionych dni, gdy jeszcze nikt do końca nie wiedział, jak się robi tą cała “zachodnią cywilizację” ;)

Oho?

Oho?!

Dobra, udało się dostać na górę.

Po pokładzie dla turystów (jednej z bardzo niewielu rzeczy, które faktycznie znajdują się w wieży) spaceruje otwierająca i zamykająca okienka widokowe pani z obsługi.

Dachu nie ma, bo i po co.

Są za to przepiękne spojrzenia na miasto.

Zacznę opowiadanie od południa.

Na powyższym zdjęciu widać zalążki Nob Hill (te bloki mieszkalne po prawej) oraz Financial District (wieżowce). Niesamowite w San Francisco jest to, jak blisko siebie znajdują się wiekowe, prywatne, mieszkalne domy/kamienice/bloki oraz GIGANTYCZNE (w porównaniu) molochy hotelowo-biznesowe. Robi to spore wrażenie.

W ramach ciekawostki lokalizacyjnej: daleko za Financial District (patrząc z tej perspektywy) znajduje się Dolina Krzemowa.

Odwracam się na wschód. Widzę San Francisco – Oakland Bay Bridge oraz Yerba Buena Island.

W tle znika we mgle Oakland i Alameda.

Na pierwszym planie jedna z najważniejszych ulic całego miasta – Embarcadero. Odchodzą od niej wszystkie istotne pirsy. Dawniej o ogromnym znaczeniu handlowym, dzisiaj raczej pełniące funkcje turystyczno-usługowe. W cieniu Financial District ukrywa się wieża terminalu portowego San Francisco. Jeden z historycznych, ikonicznych punktów niknie w obliczu zbudowanych lata później, współczesnych symboli.

Patrząc się na wewnętrzne gardło zatoki San Francisco wyobraziłem sobie, ile statków musiało tam dawniej przepływać, karmiąc Stany Zjednoczone i ludźmi, i towarami. A potem orientuję się, że przecież porty w Oakland i na Alamedzie to aktywne miejsca, i wystarczy poczekać pięć minut, a na wodzie pojawia się nowy kontenerowiec czekający, by zrzucić towar po drugiej stronie widocznego na zdjęciu mostu :)

Powoli widzimy północ.

Na pierwszym planie, od prawej: kilka ostatnich pirsów, kultowy Pier 39, jeszcze bardziej kultowa Przystań Rybaka. Trochę dalej rozpoznawalna na całym świecie wyspa-więzienie Alcatraz. Jeszcze dalej nosząca piękne imię Angel Island. Wszystko w promieniach zachodzącego słońca.

Wyspa nie ma własnego ujęcia wody, więc dosłownie wszystko trzeba tam dostarczać statkami.

Coraz bliżej zachodu. I dosłownie, i w przenośni. W miarę odsuwania się od nabrzeża zatoki przyrasta obecnych wszędzie w mieście, malutkich domków. Większość ma podobną wysokość i podobnie wygląda. Dzięki temu miasto wygląda spójnie.

Znowu od prawej: zamglone wody Zatoki Richardsona oraz górzyste tereny Marin Headlands, dom mojego ukochanego Hawk Hill. Potem – most Golden Gate. A daleko, za nimi – Pacyfik.

Dopiero tutaj widać jak to miasto jest szalenie pofałdowane. To pierwsze wzgórze to Russian Hill. Potem jest niższy Cow Hollow. A potem znowu wysokie Presidio. I tak cały czas. W każdą stronę.

Dość powiedzieć, że po tygodniu naprawdę czułem łydki :)

Większość ulic jest do siebie ustawiona pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. W efekcie po mieście bardzo łatwo się poruszać.

No i, co tu kryć, fajnie wygląda z góry :)

Z zachodu obracamy się na południe. Na dole zdjęcia widać jakie “domino” tworzą zbudowane przy spadkowej ulicy domy!

I znowu Financial District. Miejsce pełne cienia, pośpiechu i łoskotu. Wyraźnie bijące serce grubą kreską ulic oddzielone od reszty miasta. Przeciwieństwo słonecznego, raczej leniwego i mającego swój własny głos… wszystkiego dookoła :)

Choć zdjęcia mogą tego nie oddawać, spędziłem na szczycie Coit Tower ponad godzinę. Na każdej “ćwiartce” tarasu zamierałem, patrząc się w dal, oddychając oceanicznym powietrzem, myśląc o świecie i o pięknie tego, jakie to wszystko jest różnorodne, i dalekie od mojego domu.

Jeśli przewiniesz trochę ten artykuł do góry, wrócisz do zdjęcia wykonanego tuż spod Coit Tower. Tego z samochodem na światłach stopu i ludźmi przechodzącymi przez przejście. To teraz mam niespodziankę. Powyższą fotkę wykonałem ze ze szczytu Russian Hill, po drugiej stronie siodła :)

Choć byłem tego dnia bardzo zmęczony (rano pojechałem autobusem pod Golden Gate i przeszedłem piechotą cały Bay Trailer, Marina Blvd i Beach Street – a potem wspiąłem się na Telegraph Hill) to wiedziałem, że jeszcze nie mogę wrócić do hotelu. Została mi drobnostka, o której przeczytałem na jakimś forum dla maniaków.

Ostatecznie wyszedłem na tym spacerze podwójnie dobrze, bo nie dość, że znalazłem szukane miejsce (o nim zaraz) to niechcący wpadłem też na otwartą do późna, wyjątkowo offową księgarnię z książkami o tematyce społecznej i filozoficznej. I znalazłem tam absolutnie niedostępne w Europie wydanie tytułu, na który polowałem od dobrych trzech lat <3

Ale przede wszystkim znalazłem się na ławeczce w Ina Coolbrith Park. To tycie, mało znane miejsce, którego historia jest wyjątkowo podobna do biografii Coit Tower. Pani Ina Coolbrith też kochała San Francisco. Tylko że w tym przypadku nie życzyła sobie jakichkolwiek budowli. Marzył się jej park.

Dobre osiemdziesiąt lat po jej śmierci mogę potwierdzić, że dotrzymano danej jej obietnicy :)

To z tego parku zaliczyłem ostatnią okazję, by pożegnalnie spojrzeć na przedziwną, mieszającą setkę stylów architektonicznych i tysiąc biznesów bryłę Financial District.

Swoją drogą, ona też jest dobrym pomnikiem dla całego miasta. Też ciężko ją jakkolwiek zaszufladkować. Też łączy art deco z modernizmem. Też jest pełna dachowych milionerów i parterowych bezdomnych. Też po jej chodnikach przechadzają się ludzie, którzy kochają San Francisco.

Ciekawe, co zostanie po nich?

Ciao ,

Andrzej Tucholski

 

CO TO ZA MIEJSCE?

Cześć! Mam na imię Andrzej. Jestem psychologiem biznesu zajmującym się wysokosprawczością oraz ogarnianiem w późnym kapitalizmie. W drugim życiu piszę książki fabularne i scenariusze.

To jest moja strona domowa. Znajdziesz tu aktualności na temat mojej pracy oraz linki m.in. do podcastu “Przekonajmy się”, książki “I co z tym zrobisz? Rozwiń swoją wysokosprawczość”, książki “Umowy Śmieciowe”, oraz serialu audio “ej, nagrałem ci się”.

INFORMACJA

Żadnej publikowanej przeze mnie treści (blog, youtube, podcast, tiktok, instagram, newsletter, książki, ebooki itp.) nie można traktować jako profesjonalnej porady psychologicznej. Nie udzielam ich też przez mail czy komunikatory.

W przypadku jakichkolwiek problemów lub potrzeb psychoemocjonalnych, gorąco zachęcam do kontaktu z fachowcem – psychoterapeutą lub psychiatrą. To wspaniali profesjonaliści, z których usług warto korzystać.

© Andrzej Tucholski 2009-2022 Wszelkie prawa zastrzeżone | Projekt strony & wykonanie: Designum.pl | Polityka prywatności i cookies