Od dziecka miałem “małe życie” ale myślałem o dużych rzeczach. O odważnych ambicjach. O odległych celach. O chwili, gdy spojrzę z wysokiego wzgórza na rozpościerające się pod nim, niknące w porannej mgle megamiasto i wsłucham się we własny oddech, i nie będę mógł uwierzyć, ile można w życiu osiągnąć, gdy tylko się zechce.
Dziś myślę o dużych rzeczach dokładnie tyle samo.
Ale myślę o nich inaczej.
Wiesz co jest całkiem trudne?
Próba osiągnięcia sukcesu w każdej dziedzinie na świecie, przy jednoczesnym dbaniu o każdy aspekt własnego życia i ciągłym zaspokajaniu potrzeb każdej osoby, którą mijasz na chodniku przed domem. To nie jest prosty manewr.
Jest się wtedy jak kapitan statku, który łapie żaglami wszystkie możliwe wiatry nieba i ciągle dziwi się, dlaczego jego łajba albo się nie rusza, albo wiecznie płynie nie tam, gdzie on akurat sobie wymarzył.
O zaspokajaniu wszystkich potrzeb naraz doskonale wypowiedział się Kurt Vonnegut:
“Jeśli otwierasz okno i próbujesz uprawiać miłość z całym światem naraz to jedyne co Ci z tego przyjdzie to zapalenie płuc.”
Dla jaśniejszego wyjaśnienia kwestii pozwól, że zaproponuję Ci jeszcze inny przykład.
Wyobraź sobie firmę, której zarząd podejmuje biznesowe decyzje w oparciu o każdy przeczytany w internecie komentarz. Który zatrudnia kilkanaście film konsultingowych a potem próbuje wdrożyć wnioski wszystkich raportów naraz. Który uruchamia dwadzieścia produktów w jednym sezonie a potem w jednej reklamie próbuje sprzedać wszystkie po kolei. Wyobraź sobie tę reklamę – żeby wyrobić się w przewidzianym okienku lektor telewizyjny musiałby specyfikacje produktów czytać chyba szybciej niż “przedużyciemlekuprzeczytajulotkęlubskonsultujsięzlekarzemlubfarmaceutą” :)
Niewiele firm odnosi sukces w ten sposób.
Pozwolę sobie na dziki strzał: żadna firma nigdy, nigdzie na świecie nie odniosła sukcesu w ten sposób.
Co chyba nie jest dziwne, bo taka strategia nie brzmi najrozsądniej, prawda?
A jednak często ją stosujemy.
Robimy to we własnych życiach.
Ja na pewno
Zdarza mi się mówić “tak” zbyt łatwo. Wybierać projekty w oparciu o nieodpowiednie filtry. Orientuję się wtedy zawsze po paru miesiącach, że robię coś, czego nie chcę robić, a robię to tylko dlatego, że ktoś mnie kiedyś namówił. Wydawało mi się, że “będzie fajnie” zamiast trzymać się twardych ram swoich potrzeb, aspiracji i własnych pomysłów na życie.
Zdarza mi się przejmować zdaniem ludzi, których osąd nie jest dla mnie najważniejszy. Czuję potem zawsze po paru miesiącach, że robię coś nie po mojemu, nie tak, by samemu móc czerpać dumę z każdego wykonanego działania. Być może robię coś bardziej medialnie albo “bezpieczniej”, albo za czyjąś “aprobatą”, ale nie robię tego w stu procentach zgodnie z sercem.
Zdarza mi się nabierać na modne lub popularne “rzeczy do osiągnięcia”. Patrzę potem zawsze po paru miesiącach na kalendarz i myślę, że zamiast tego zupełnie niepotrzebnego mi “prestiżu” czy co tam akurat mnie podkusiło do zmiany priorytetów, mogłem spokojnie zrobić coś wielkiego, co byłoby ważne dla mnie albo dla moich bliskich.
Roboczo nazywam sobie w myślach ten zestaw przypadłości nieprzemyślanym dużym życiem.
Duże życie
Wygląda fajnie. Dobrze się instagramuje.
Jest pełne biegania, niewyspania, siedzenia po nocach, zasuwania, tyrania, spotkań, tagowania ludzi, wymyślania powodów, szukania sposobów, opowiadania historii.
Jest tym, co manifestuje nasze marzenia, cele, aspiracje i wysiłek.
Małe życie
W ogóle nie wygląda, bo jest tylko zestawem wartości.
Jest mną i moją rodziną, moimi najbliższymi przyjaciółmi, moją dziewczyną. Tym, co chcę osiągnąć. Tym, kim chcę być w życiach innych. Jest moimi preferencjami i zwyczajami. Jest tym, jak lubię pić kawę. Jest książkami, które lubię czytać. Jest postaciami, z którymi chciałbym kiedyś pogadać, gdyby była taka fajna możliwość.
Jest moją małą, miejską medytacją.
Jest tym, że lubię sernik. Jest moim racjonalizowaniem przed samym sobą, że naprawdę, tym razem na bank popracuję, ale jeszcze tylko jeden odcinek Bojacka albo Ricka i Mortiego. Jest gwizdaniem motywu z Cowboya Bebopa.
Małe życie jest kompasem idealnie strojącym Twoją prywatną północ.
Jest ścieżką, która spokojnie odnajduje Cię nawet w trakcie najgorszych zawieruch.
Małe życie to życie, o które się nie martwisz.
Wierzę, że najlepiej jest, gdy ma się oba życia
Umówmy się – duże życia są fajne. O jednym regularnie marzę i robię co mogę, by kiedyś je mieć. Ja naprawdę chcę kiedyś stanąć na tym wzgórzu ze wstępu i spojrzeć na to megamiasto ze wstępu i aż zamilknąć w podziwie. Tylko że najpierw muszę zrozumieć, co podziwiam. A także nad jakim miastem chcę to wszystko przeżyć.
No i którędy wejść na tę śliczną, trawiastą górkę.
Bez uprzedniego skupienia się na tym co małe, co Twoje, co niczyje inne, co kruche i ciepłe i miękkie i potrzebne i spełniające Cię i dające Ci satysfakcję – te duże życia są bardzo frustrujące i smutne.
Bieganie nie jest tam, gdzie chcesz. Niewyspanie nie ma powodu. Siedzenie po nocach jest samotne. Zasuwanie męczy. Tyranie zniechęca. Spotkania nie pomagają. Tagowani ludzie nie są dla Ciebie ważni. Powody nie są przekonujące. Sposoby nie działają. Historie nie ciekawią.
Coś nie gra.
A może grać. To nie jest znowu takie trudne.
Wierzę w wartość zaczynania od małego życia.
Od samego siebie. Od szukania pomysłu na siebie.
Masz wtedy życie znajome.
Poznane. Zaakceptowane. Odkryte. Zrozumiane. Własne. Skromne. Przyjęte.
Jest trochę jak Twoja własna planeta Małego Księcia.
Świetnie się z niej podróżuje w duży świat.
Ciao,