Moja prywatna północ

Czas czytania: około 15 minut • Fajna codzienność
 

Kiedyś moja prywatna północ była stabilna. Na wysokości dwudziestego roku życia osiągnąłem zupełny szczyt pewności siebie. Wiedziałem co chcę w życiu robić, po co chcę to robić i w jaki sposób do tego wszystkiego doprowadzę. Wszystko wiedziałem. Nawet gdzie klucze rano leżały, to też wiedziałem.

A potem kości rzuciły się inne.

Karty wylosowały inne.

Ścieżka niezgodnie z mapą skręciła w las.

No cóż.

Dziś podchodzę do tego wszystkiego trochę luźniej.

Ale najlepsze jest, że wcześniej też podchodziłem do tego luźniej.

Co się zatem wydarzyło pomiędzy?

Odpowiedź poetycka brzmi: pomyliłem północ. 

Odpowiedź zwykła brzmi: zafiksowałem się na tym, co CHCĘ w życiu osiągnąć. 

Już wyjaśniam.

Widzicie, najbardziej złudnym mirażem wczesnej dorosłości jest myślenie, że trzeba wiedzieć, co się chce od życia. KAŻDY się Ciebie o to pyta. Każdy chce wiedzieć, co chcesz robić. Każdy chce wiedzieć, kim się masz zamiar stać. W teorii powinny to zakładać Twoje studia, więc pewnie część pytań staje się ostatecznie całkiem precyzyjna: no i co będziesz robić po tym zarządzaniu, pewnie jakiś audyt, nie?

Do pewnego momentu zupełnie mi to nie przeszkadzało. Na podobne pytania odpowiadałem albo wzruszeniem ramion, albo zgodnie z prawdą – tylko że moja prawda zmieniała się wtedy co kwartał.

Moja prywatna północ ustawia się co jakiś czas na nowo.

Gdy dopiero zaczynałem swoje poważne przygody z internetem to nie miałem pojęcia, że można na tym zarobić. Od mniej więcej liceum chciałem zatem być prawnikiem, biznesmenem, marketingowcem, technikiem radiologiem (tu nawet prawie papiery złożyłem), filozofem, psychologiem, maklerem, lobbystą (potem się dowiedziałem, że to w Polsce nie do końca takie proste), analitykiem giełdowym, pisarzem, komiksiarzem, grafikiem, sprzedawcą, projektantem gier i jeszcze paroma innymi super specjalistami. W efekcie sporo osób przestało się mnie o cokolwiek pytać, bo ewidentnie nie wiedziałem, o co mi chodzi :)

Potem, już na studiach, okazało się że mam jeszcze jeden problem. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu zamiast zabijać się o miejsce na praktykach w jednej z kultowych firm Big Four wolałem spędzać całe popołudnia nad dwoma tekstami, które potem za darmo wrzucałem do internetu. Im byłem starszy, tym bardziej ignorowałem jakąkolwiek “karierę”. Podejmowałem jedną nierozsądną decyzję za drugą.

I na razie wszystko brzmi tak, jak w zasadzie większość historii o dzieciakach mających przerośnięte ambicje. Próbowałem różnych rzeczy, realizowałem się to tu, to tam, to gdzie indziej, szukałem ciekawych pomysłów na życie i z rosnącą uwagą oceniałem, czy to wszystko w ogóle ma jakiś sens.

A potem, z jakiegoś powodu, uwierzyłem w dorosłość. Być może czegoś się wystraszyłem, być może komuś chciałem zaimponować. Teraz tego bodźca już nie pamiętam, ale zadziałał on skutecznie. Zmienił moje podejście do życia dosłownie jednego dnia.

Uwierzyłem w to, że powinienem natychmiast się doprecyzować i, co za tym idzie: mieć nazwane cele, opisane marzenia, rozpisane plany, pomysł na siebie, pomysł na swoje otoczenie, ustabilizowany przychód, ogarniętą edukację i setki innych rzeczy, które można powiedzieć innym przy pomocy krótkich, pojedynczych zdań oznajmujących.

Uznałem, że za każdym razem muszę umieć odpowiedzieć na dowolne pytanie pewnym wskazaniem palca i odpowiedzią: tam jest moja północ, tam zmierzam.

A potem życie, jak to życie ma w zwyczaju, klepnęło mnie w ramię i powiedziało: taaaak? No to patrz.

A potem zrobiło to znowu.

I znowu :)

Pomijam nawet sens tego, że jako dwudziestolatek chciałem sobie ustawić resztę życia.

Przemilczmy temat, okej? :D

Z perspektywy czasu widzę o wiele ciekawszy błąd. Otóż wybrane przeze mnie cele i plany nie płynęły ze mnie, ze środka. Były wzięte ze świata zewnętrznego. Pochodziły z pewnego publicznego, kulturowego poczucia “północy”, która nie jest nawet prawdziwym kierunkiem. Jest wyłącznie wypadkową wielu uśrednionych, bezpiecznych decyzji, które pewnie nie mają ze mną nic wspólnego.

Moja prywatna północ jest gdzie indziej.

Nawet pomimo fantastycznego i szczerego wsparcia moich Rodziców udało mi się wkręcić sobie zajmowanie się rzeczami, które “wypada”. Które są “przydatne”. Które “dobrze jest mieć”.

Cholibka. No fajnie, że dobrze jest mieć.

Tylko niesamowite jest, jak ja się powoli orientowałem, że może sam chcę czegoś zupełnie innego :)

Że może moja północ, jest gdzie indziej.

Pamiętacie jeszcze ten super szczyt życiowej pewności siebie z różowego wykresu powyżej? Pamiętacie, jak stromo i boleśnie wyrżnął on głową w betonowy falochron i jak ostatecznie dopełzał do poziomu sprzed całej fiksacji na “spięcie życia”?

Powód jest prosty.

Dzięki rosnącej frustracji i piętrzącym się problemom z utrzymaniem kursu poczułem, że chyba warto sprawdzić, czy dorosłość na pewno polega na tym, żeby cokolwiek osiągnąć. Że może jednak moi Rodzice mieli kolejny raz rację i to, co przeczytałem w dziesiątkach mądrych książek (i setkach niemądrych) faktycznie powinno wygrać z tym, co mi się akurat wydaje.

Wymieniłem cały wysiłek dotyczący tego, co CHCĘ, na starania, by pojąć, co jest dla mnie WAŻNE.

(A ujmując tę myśl w słowa wzniosłe: wybrałem się na poszukiwanie mojej prywatnej północy. Czasem sobie myślę, że odnalazłbym się w roli parodysty dziewiętnastowiecznej poezji.)

I co?

Całkiem sporo.

Nagle okazuje się, że zmiana tematu studiów wcale nie boli (a studia jako takie rzadko odpowiadają na pytanie “co chcę robić”). Okazuje się, że z nikim się w tym swoim życiu nie ścigam. Okazuje się, że mogę zmienić nazwę i temat bloga i świat wcale z tej okazji nie wybuchnie. Okazuje się, że zaskakująco duża liczba kwestii w życiu jest wysoce umowna. Okazuje się, że dla paru osób jestem ważny (i to od nich zależy pokaźna porcja jakości życia) a dla prawie całego świata jestem zupełnie nikim.

Okazuje się też, że ogrom spraw traktowanych jako pewne i stałe potrafi momentalnie zniknąć, a niektóre sprawy traktowane jako przeszłe i stracone potrafią wrócić i znowu mieć wartość.

Dużo rzeczy się okazuje, gdy człowiek – szczególnie młody, tak sobie myślę – odpuszcza na moment wyścig z wirtualnym wyobrażeniem “życiowego sukcesu” i po prostu bez większych dramatów, przy samotnej kawie, z notesem i na wygodnym fotelu siądzie sobie i pomyśli: no dobra, pewnie jeszcze parę lat przyjdzie mi na tej planecie żyć. I co ja chcę z tym życiem zrobić? 

Być może to wszystko to tylko moje płonne próby zajęcia czymś głowy, bym nie miał ciągłej ochoty na pyszne lody sprzedawane koło mojego domu… Jest i taka możliwość. Ale nawet zakładając wersję z lodami, w minionych miesiącach sporo sobie o życiowych wartościach myślałem. Zarzuciłem “super nowe projekty”, na chwilę odpuściłem “muszę to osiągnąć”.

Wyhamowałem się. Dałem sobie czas. Odetchnąłem nieco.

Zrobiłem sobie dużą czarną i stanąłem przy oknie, by chwilę pokminić nad życiem.

Nadal dużo tyrałem, ale nie upychałem już pracy w każdą dostępną w kalendarzu chwilę, włącznie z weekendami i nocami. Skupiłem się za to nad tym, jaki chcę być dla rodziny. Jaki chcę być dla przyjaciół. Jaki chcę być dla osoby, z którą się zwiążę. Jakie wartości chcę dawać ludziom, którzy poświęcają mojej pracy swój czas.

Na co sam chcę poświęcać swój czas.

Czy powinienem pić tyle kawy.

(Tak.)

Czy może mam jakąś kompetencję, którą mogę dawać innym przede wszystkim, bo jest w miarę unikalna. Czy istnieje jakakolwiek szansa, bym na tej kompetencji zarabiał? Czy zarobek na niej jest dla mnie ważny. Czy jest jakiś wizerunek, na którym mi zależy. Czy ja w ogóle potrzebuję wizerunku, czy też dam sobie w życiu radę jako ja, bez żadnych ozdób.

To są fajne myśli, choć bardzo powolne. Wystarczy jednak wychodzić z domu na pierwsze spotkanie dnia o godzinę wcześniej i po prostu dostawać się na miejsce spacerem. Godzina luźnych myśli gdy człowiek jest w ruchu to najtańsze i najłatwiej dostępne lekarstwo dla duszy.

Spacerowałem ostatnio całkiem sporo.

Przeżyłem parę miesięcy tak, jakbym dryfował swobodnie po oceanie. Bez mapy, bez wiatru, bez wybranego portu, nawet bez żagla. A już na pewno bez ogarnięcia, gdzie ja tak naprawdę jestem. I wiecie co?

Przeżyłem.

Co nieco się ułożyłem i znam się teraz co nieco lepiej.

Moja prywatna północ – znalazłem ją

Nawet jeśli jest to tylko na chwilę.

W efekcie moje marzenia, kontakty, projekty i cały ten jazz dosłownie EKSPLODOWAŁY. W maju ledwo jestem w domu, tyle dostałem zaproszeń na piękne i unikalne wydarzenia. Czerwiec zanosi się na pasmo cudnych spotkań, ważnych przedstawień i niesamowitych konferencji. Lipca jeszcze nie tykałem, ale też jestem dobrej myśli.

W kalendarzu widnieje dużo pracy, ale jest to praca dla mnie ważna. Zdecydowałem się na kilka wartości, które mnie w życiu najbardziej interesują i daję z siebie wszystko, by jak najlepiej, jak najrozsądniej przekazać je na zewnątrz. I trzymam kciuki, by trafić z nimi do ludzi, którym te starania dadzą najwięcej, w takiej formie i takiej postaci, na jaką jestem gotów tu i teraz.

Kiedyś ta forma i postać będą pewnie inne.

Już teraz szykuję się na to, że wkrótce znowu przyjdzie mi się trochę lepiej zdefiniować. W zasadzie każdego dnia spotyka mnie coś, co muszę uwzględnić w przyszłych decyzjach. Ale w przeciwieństwie do poprzednich “skoków”, tym razem na to czekam. Bo widzicie: wbrew mojemu przekonaniu sprzed paru lat, wcale nie posiadam super laserowego, satelitarnego GPSa, który zawsze mi pokaże, co mam teraz osiągnąć. Nie ma czegoś takiego.

Mam za to zacinający się i wymagający częstego potrząsania, wiecznie brudny kompas.

Wskazuje on moją północ, więc ufam wskazówce i idę do przodu. To ciekawa przygoda, bo prowadzi na przemian przez ładne trakty i przez gęste krzaki. Moje decyzje raz “mają sens” i nie wzbudzają podejrzeń, a raz są “dziwne” i rozumieją je może trzy, może cztery osoby z mojego najbliższego otoczenia. Jest różnie, ale to w tej różności uczę się dopatrywać tego, co w życiu fajne.

Od czasu do czasu nawet coś osiągnę, i jest to miły dodatek do przygody.

Tylko że kompas pewnie wkrótce znowu się zatnie.

Wtedy nim potrząsnę i poczekam, aż złapie nową północ.

Będzie ona moja.

Moja, jedyna i prywatna.

Wam też takiej życzę.

 

Ciao,

Andrzej Tucholski

CO TO ZA MIEJSCE?

Cześć! Mam na imię Andrzej. Jestem psychologiem biznesu zajmującym się wysokosprawczością oraz ogarnianiem w późnym kapitalizmie. W drugim życiu piszę książki fabularne i scenariusze.

To jest moja strona domowa. Znajdziesz tu aktualności na temat mojej pracy oraz linki m.in. do podcastu “Przekonajmy się”, książki “I co z tym zrobisz? Rozwiń swoją wysokosprawczość”, książki “Umowy Śmieciowe”, oraz serialu audio “ej, nagrałem ci się”.

INFORMACJA

Żadnej publikowanej przeze mnie treści (blog, youtube, podcast, tiktok, instagram, newsletter, książki, ebooki itp.) nie można traktować jako profesjonalnej porady psychologicznej. Nie udzielam ich też przez mail czy komunikatory.

W przypadku jakichkolwiek problemów lub potrzeb psychoemocjonalnych, gorąco zachęcam do kontaktu z fachowcem – psychoterapeutą lub psychiatrą. To wspaniali profesjonaliści, z których usług warto korzystać.

© Andrzej Tucholski 2009-2022 Wszelkie prawa zastrzeżone | Projekt strony & wykonanie: Designum.pl | Polityka prywatności i cookies