Gdy boisz się podejść, ale czujesz w sercu, że to jest to. Że powinniście trzymać się za ręce, rozmawiać, spędzać czas, patrzeć się i w siebie, i w tę samą stronę, i na netflixa, i na innych, z dumą, bo trzymacie się za ręce, i wyglądacie jak najprawdziwsza para. Że będziecie grać w bilard i chodzić po parkach, i kraść więcej pocałunków niż najsłynniejsi złodzieje pocałunków w historii. Że nie przestaniecie a-b-s-o-l-u-t-n-i-e nigdy wygłupiać się i poważnie rozmawiać na każdy temat pod słońcem.
Że miną Wam tak lata, a Wy ich zupełnie nie odczujecie.
Ale boisz się podejść.
Boisz się tak panicznie podejść, że aż wszystko dookoła staje w miejscu.
Czujesz, że tracisz dech, że znowu nie udało Ci się stopą trafić na stopień, że możesz upaść. A jak upadniesz, to ten tańczący motyl z Twojej klatki piersiowej roztrzaska się i zniknie, zostawiając za sobą wyłącznie zimną, ssącą pustkę. I choć wkurza Cię ten motyl strasznie, wiecznie łaskocze, w niczym nie pomaga, brawurowo rozprasza i do tego cierpisz przez niego na srogie niedospanie – to wiesz przecież, że bez niego to dopiero byłby dramat.
Nie chcesz już nigdy więcej zapychać wewnętrznej, zimnej, ssącej pustki pościelą, bezsennością, smutkiem, jedzeniem, mylnymi relacjami i rosnącym przekonaniem, że to już na stałe.
Nie, to nie wchodzi w grę.
Więc boisz się podejść.
W grę wchodzi tylko tańczący motyl i to, by się nie roztrzaskał, by go sensownie uwolnić, bo się strasznie koleżka męczy.
Więc ostatecznie i tak podchodzisz. Robisz pierwszy krok. Próbujesz nie umrzeć ze stresu.
“Strach to tylko decyzja” – podpowiada motyl.
Wzruszasz ramionami, bo nie wiesz, czy ma rację, czy tylko Cię podpuszcza.
Po chwili zamykasz oczy.
Bierzesz wdech.
– Hej, a wiesz co? – mówisz przed siebie.
– Chodźmy na kawę – kontynuujesz, nie słysząc ani zachęty do dalszego mówienia, ani sprzeciwu. Nie istnieje teraz nic poza tym podejściem i nieśmiało zagajonymi słowami, bo i po co ma istnieć? Nawet najważniejsza sprawa odczeka pięć minut w kącie, gdy przez świat przetacza się najpiękniejsze ze zjawisk: człowiek pozwalający sobie na odwagę emocjonalną. Taki, który z zamkniętymi oczami wykonuje najbardziej przerażający trik cyrkowy znany ludzkości: krok w nieznane.
Mówisz więc nadal.
Chodźmy na kawę – proponujesz. – Choćby teraz. Albo o osiemnastej. Albo o trzeciej piętnaście, bo i takie miejsce znam, tylko będziemy wtedy musieli resztę życia godzić się z faktem, że pierwszy dotyk spotkał nas na dworcowej poczekalni. Ty wybierz czas, ja miejsce, bo ja się zgodzę na dowolną porę, bo takie drobnostki zupełnie mnie nie interesują. Nieważne, czy będzie rano, czy będzie noc, to w najgorszym wypadku po prostu spieprzymy sobie cykle snu nadmiarem kofeiny, a to przecież najśmieszniejsza z cen, jakie jestem gotów zapłacić za tę szansę.
Bo widzisz, ja wcale nie wiem, czy będzie nam się wygodnie trzymać za ręce. Czy będzie nam się dobrze rozmawiać, spędzać czas i patrzeć się w siebie. Nie wiem, czy skradnę Ci cokolwiek poza godziną z życia, ale z drugiej strony – może z kolei Ty będziesz gotowa za tę szansą zapłacić właśnie czasem?
Bo niczego od Ciebie nie potrzebuję, tylko czasu.
Odrobiny czasu, byśmy przestali obchodzić się na palcach, tak jakbyśmy naraz spali i naraz nie chcieli się nawzajem obudzić.
Obudźmy się i sprawdźmy, czy czeka nas dobry poranek.
Przecież nie dowiemy się, dopóki nie sprawdzimy.
Dopóki nie spędzimy razem paru chwil z pełną świadomością, że to randka, że na stole leżą kwiaty, i że te kwiaty jeszcze do niczego nie zobowiązują. A zarazem przypominają w każdej sekundzie, że właśnie może rozpoczynać się coś, co zmieni nasze dni już na zawsze.
Podobasz mi się. Lubię z Tobą rozmawiać. Sądzę, że możemy się fajnie dogadać.
To są kwiaty. Do niczego nie zobowiązują.
Sprawdźmy, co tam u nas. Jak się mamy. Czy wszyscy zdrowi.
Pogadajmy o Twoich wakacjach.
Pogadajmy o mojej pracy.
Pogadajmy o serialach.
Wybierzmy, czy bardziej dobija nas Bojack czy kulejące gospodarki zachodu.
Popisujmy się przed sobą i tylko czasem wplećmy w rozmowę bolesną słabość.
Poruszmy wszystkie możliwe tematy zastępcze, byle tylko odsunąć w czasie koniec tego małego spotkania, tej prostej chwili, po której trzeba będzie podjąć decyzję. I potem zamknijmy oczy, tak jak ja teraz mam zamknięte, i na trzy cztery powiedzmy sobie na pożegnanie: “to jutro złapmy się znowu, ale może tym razem trochę wcześniej, bo choć trzecia piętnaście jest dosyć urokliwa, to jednak ten dworzec taki trochę nie tego”.
Bo nawet jeśli powiesz coś innego, a możesz powiedzieć coś innego, to ja (dopóki tego nie usłyszę) będę iść w zaparte, że powiemy to samo.
Ale nie dowiemy się, dopóki nie sprawdzimy – kończysz i milkniesz.
Przez chwilę nic się nie dzieje.
A potem otwierasz oczy.
I widzisz, że motyl miał rację.
Ciao ,
Zdjęcie: Niki Sanders ze zbiorów Unsplash