Jak byłem mały to nie mogłem się doczekać, aż będzie jutro. Zawsze chciałem tego czegoś kolejnego, tego czegoś później. Kolejnych szans. Kolejnych poranków. Chciałem być dorosły. I pędzić za horyzont tak szybko, jak tylko potrafię. Robiłem małe kroki, a chciałem duże.
To podejście trzymało mnie przez wiele lat.
Chciałem mieć studia. Mieć firmę.
Parłem do przodu i każdy pomysł czy marzenie zamieniałem błyskawicznie w rozpisany plan.
Patrzyłem wyłącznie na cel podróży. Na garnek złota na horyzoncie, na samym końcu tęczy.
I to jest świetne podejście, bo człowiek coś osiąga, rozwija się, gdzieś zaczyna bywać. Z psychologicznego punktu widzenia bez aspiracji i potrzeb można dosyć łatwo wpaść w marazm i potem trzeba walczyć z obniżonymi “poziomami energii” – czyli, mówiąc po ludzku, przestaje się chcieć.
I to nie tylko tych rzeczy, o których marzyliśmy. Nie, po prostu przestaje się chcieć. Wszystkiego. Włącznie ze wstawaniem z łóżka.
A to groźne.
Więc posiadanie garnka na horyzoncie, na samym skraju świata i pod tęczą jest nie tylko fajne, ale i zdrowe.
Powstaje jednak pytanie: jak się za taką wycieczkę zabrać?
Bo gdy byłem trochę młodszy to moja podróż wyglądała tak: zakładałem buty i biegłem przed siebie tak długo, aż się te buty nie zdarły. Nie sprawdzałem pogody, nie sprawdzałem warunków, nie sprawdzałem nawet trasy. Po prostu pędziłem, bo jeszcze nie daj Boże przegrałbym sam ze sobą.
I to też jest niegłupie podejście, bo dzięki niemu człowiek uczy się od groma w praktyce. W przypadku marzeń związanych z karierą mało co potrafi realnie “zabić”, więc większość błędów ostatecznie jakoś się przełknie. A doświadczenie powstaje wręcz złote. Takie najlepsze. Płynące prosto ze spracowanych dłoni i kopniętego w splot słoneczny ego (no bo nie ma szans w kosmosie, by coś sensownie wyszło za pierwszym razem, umówmy się).
I człowiek gromadzi porażki, i dorasta, i robi się mądrzejszy.
Ale to całe bieganie trochę mi się już chyba przebiegło.
Teraz zauważam, że coraz częściej odwracam wzrok od garnka i patrzę pod siebie.
Na swoje buty.
Staram się ich nie zedrzeć.
Staram się stawiać mądre kroki.
I nie chodzi o to, że nagle zacząłem bać się potknięcia. Nie. Luz. Akurat pod kątem braku rozsądku i przegiętych ambicji mam się tak, jak miałem się zawsze: z przesadzeniem i nie do końca potrzebną brawurą :)
Ale wiecie co?
Zacząłem doceniać samą podróż.
Ten krok za krokiem.
Efekt negatywny (bo zawsze jest jakiś efekt negatywny) mamy taki, że w różne miejsca dochodzę wolniej. Czasem nawet trochę się spóźniam. Nie dzwonię wtedy, gdy powinienem. Rozważam jakąś koncepcję o dzień dłużej, niż wypada. I to ma czasem jakąś cenę: przepadają mi pojedyncze okazje.
Mówi się trudno.
Bo efekt pozytywny jest taki, że bardziej wiem co robię. Widzę więcej opcji. Mądrzej omijam problemy. W efekcie jeszcze więcej się uczę: bo nie tylko zdobywam doświadczenie, ale też na bieżąco je widzę, rozumiem, poznaję, przyswajam, zdobywam i już mi zostaje.
No i wreszcie, co najważniejsze i zarazem szalenie zwyczajne, sto razy bardziej cieszy mnie sama podróż.
Każdy z tych małych kroków.
Każda spotykana osoba, każda przeprowadzana rozmowa. Każde uniesienie brwi.
Wszystko to nagle zapamiętuje. Nie jest już szumem wiatru przy uszach, gdy się pędzi na złamanie karku.
Przez to, że wędruję spokojniej, pewnie dojdę do swojego “jutra” trochę później. Nie przeszkadza mi to jednak, bo chętnie spóźnię się na własne “jutro” choćby i o calutki dzień.
Pod warunkiem, że to “jutro” będzie fajniejsze i więcej warte.
Bardziej takie, jakbym chciał.
Bardziej takie, jakiego po prostu potrzeba.
W efekcie, widzisz, jeszcze nie ma jutra.
Jeszcze jest dziś.
A dziś wszystko jest możliwe.
Ciao ,
Zdjęcie: Bruno van der Kraan ze zbiorów Unsplash