W oceanach jest coś porywającego myśli na tyle skutecznie, że czas przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Jeśli tylko mam możliwość, potrafię godzinami siedzieć i patrzeć się w bezkres, w tę drżącą, rozmytą linię styku wody z wszechświatem, która dla każdego, zawsze, opowiada zupełnie inne historie. Och, a Pacyfik dostarczył to wszystko podwójnie.
A wiadomo, że im ocean dalej domu, tym efekt mocniejszy.
Ot, odzywa się w człowieku ukryty rebeliant-eskapista i puścić nie chce. Na szczęście, oprócz wciśnięcia “pauzy” na prawdziwe obowiązki, potrafi też całkiem dobrze doradzić. W moim przypadku – trochę – wpłynął na resztę życia.
Zaraz o tym opowiem. W trzech aktach, żeby było fachowo.
I przy pomocy absolutnie przegiętej liczby zdjęć ;)
Soundtrack do słuchania w tle
Od razu uprzedzę, że ten artykuł ubarwią dwie piosenki, nie jedna. Ale druga ma osobną historię, więc zachowam ją na później. Do samego spaceru i rozważań związanych z Pacyfikiem pasuje mi najbardziej “Adventure Of A Lifetime” zespołu Coldplay.
Akt I – Zobaczenie drugiej strony świata
Pierwszego dnia – tuż po śniadaniu – wyszedłem na ulice San Francisco i zatrzymałem się dopiero dwanaście kilometrów dalej, gdy Golden Gate Park dobił do trochę trudnych do wyjaśnienia młynów (serio, zobaczycie potem) a powietrze stało się chłodniejsze. Jeszcze przed wejściem na samą plażę.
Przystanąłem, bo chciałem odetchnąć. Przygotować się. Jakoś nastawić.
Oczywiście po sekundzie już mnie kusiło dreptać dalej więc o, tyle z tego oddychania wyszło ;)
Schodząc po schodach zorientowałem się – po raz pierwszy, ale nie ostatni – że jestem po drugiej stronie świata.
Studiowałem już w życiu pół roku w Portugalii, miałem też przyjemność odwiedzić Nowy Jork.
Jeden “ocean” był nawet blisko. Drugi “ocean” był daleko.
Ten był jeszcze dalej.
Pamiętam, że siedząc kiedyś na gigantycznych kamieniach zdobiących portugalskie wybrzeże patrzyłem się w dal, na mrugające światła stojących na redzie statków i myślałem: kiedyś przekroczę ten ocean, kiedyś polecę do Nowego Jorku.
A parę lat później, chodząc o piątej rano (w niedzielę, było pusto) po Times Square pomyślałem sobie: no cześć.
Jestem.
A potem sobie pomyślałem: ciekawe, jak jest nad drugim oceanem, kiedyś na pewno się dowiem.
No cześć.
Jestem.
Nad drugim oceanem jest niesamowicie.
Ciszej, chłodniej, szerzej, przestronniej, dalej, więcej, bardziej emocjonalnie.
Nagle mija mnie biegacz. Uśmiecha się na widok faceta stojącego na drewnianej belce. Przybija ze mną piątkę.
Tak, na pewno jestem w Stanach.
Przyszło mi do głowy selfie z Japonią w tle.
To tutaj pierwszy raz pomyślałem: ciekawe jak jest w Tokio, na pewno kiedyś tam polecę i sprawdzę.
Potem wziąłem się w sobie i powędrowałem dalej, na północ, ku Cliff’s House i basenom po dawnych Sutro Baths.
Lubię “współczesne ruiny”, tzn. miejsca po budynkach lub konstrukcjach, które przestały istnieć nie tak znowu dawno temu.
Lubię też miejsca z charakterem.
Wody przy Ocean Beach, podobnie zresztą jak i samo gardło cieśniny Golden Gate, to bardzo trudne wody. Odradzane początkującym surferom. Skrywające wraki niepokojąco dużej liczby statków. Wiecznie wzburzone. A przy tym szalenie ciche, jak na przytłaczającą ilość bałwanów zdobiących łamiące się fale.
A przede wszystkim lubię chodzić, więc do wieczora zrobiłem kolejne 12 kilometrów, między innymi wędrując malowniczym szlakiem Land’s End aż pod sam most Golden Gate. Czułem, że ten wyjazd będzie przełomowy (ot, chociażby parę dni później spełniło się moje marzenie o pogadaniu z Timem Ferrissem. Przeprowadziłem też wywiad z Chasem Jarvisem) i czułem to coraz bardziej i bardziej, i bardziej, z każdym wykonywanym krokiem.
Na szczęście życie ma to do siebie, że zaskakuje.
Tego, jak się to wszystko skończy, nie przeczułem zupełnie.
Akt II – Zmiana planów
Teraz to dla mnie jasne, ale gdy leciałem do San Francisco w styczniu tego roku, to nie miałem wrażenia, że coś nie gra. Nie czułem się źle ze swoim życiem. Co więcej – byłem przekonany, że jest naprawdę super. Wiedziałem co chcę zrobić, wiedziałem jak do tego doprowadzić.
Wydawało mi się, że wszystko wiedziałem.
Dlatego szykując się na drugą część tego “pierwszego spaceru”, chwilę po powitaniu z oceanem siadłem na szybką kawkę i, jak to ja, wyciągnąłem notes. I spisałem na nim mój plan na lata 2017-2018. Miesiąc po miesiącu. Coś mi zgrzytało, ale zignorowałem intuicję. “To mój plan na nadchodzące dwa lata,” pomyślałem sobie.
“Musi być super.”
Zakładał cztery premiery i dwa duże projekty.
Byłem z niego bardzo dumny. “Szyłem go” większość jesieni 2016. W efekcie – trochę zaniepokojony, bo jednak coś zgrzytało, ale ogółem zadowolony i pełen entuzjazmu – schowałem notes do plecaka, dopiłem kawę i poszedłem dalej.
Tego samego dnia odkryłem, że jak się wlezie na budowle obronne Battery Crosby kawałek za zejściem na Baker’s Beach to wtedy najniższe zabudowania mieszkalne na Presidio są ledwo widoczne zza oceanicznej mgły rozbijającej się o podwodne skały i wysokie klify półwyspu.
Odkryłem też, że na Battery Godfrey się nie wespnę, bo ktoś już mi zajął najfajniejszą miejscówkę.
Parę dni później, ze szczytu mojego ukochanego wzgórza Hawk Hill, patrzyłem na eskadrę bojową nieoznakowanych samolotów wojskowych wlatujących przez zatokę na teren kontynentalnych Stanów Zjednoczonych.
Niektóre z nich “liznęły” zasługujący na swoją sławę most Golden Gate z zapasem dosłownie kilkudziesięciu metrów. Zresztą – po cieniu na wodzie możecie zobaczyć, jak nisko lecieli. Gdy spytałem się o ten przelot pilnującej nieopodal dzieciaków nauczycielki to wzruszyła tylko ramionami mówiąc: “it ain’t army”.
Do dziś nie wiem, czego byłem świadkiem.
Po chwili rozpogodziłem się jednak i wróciłem do nostalgicznego patrzenia w piękny świat. W moim sercu przestawiało się dużo rzeczy, ale jeszcze nie potrafiłem ich nazwać. Czułem, że rozgrywają się w nim istotne partie. Nie potrafiłem jednak dojrzeć wyniku.
Na fotce powyżej widzicie Baker Beach (złota smuga po drugiej stronie wejścia do zatoki), zabudowania niskiego Presidio (pośrodku) oraz trasę widokową Land’s End (to ciemne, zalesione wzgórze na “rogu” półwyspu). Za nim znajdują się Sutro Baths, a jeszcze dalej rozpoczyna się Ocean Beach, gdzie parę dni wcześniej przywitałem Pacyfik.
Wracając z Hawk Hill przeszedłem przez most Golden Gate i na Coastal Trail przy samym Battery Cranston spojrzałem się w prawo. I zastygłem. Na bardzo, bardzo długo. W międzyczasie w kadr zdążył mi wejść jakiś obcy pan, postać tam dobry kwadrans, a potem wrócić na szlak. A ja się ruszyłem dopiero po kolejnym kwadransie.
Lubię tę skrajnie romantyczną, zabawną część samego siebie. Lubię moje nostalgie i melancholie, moje poczucia inspiracji gdy jestem daleko i patrzę się na coś, co jest większe ode mnie pod każdym względem. Lubię być wśród obcych i próbować zrozumieć wszystko co widzę, bo nic nie jest znajome. Lubię się dziwić.
Dzięki temu regularnie zmienia mi się myślenie.
Ostatniego dnia przed powrotem do Polski wróciłem do knajpki, w której byłem w dzień po przylocie. Do zabawnej, starej Louis’ przy samych Sutro Baths. I zamówiłem kawę. I znowu wyjąłem notes. I znowu spisałem mój plan na lata 2017-2018. A potem wykreśliłem te elementy tego planu, których *tak naprawdę* nie chciałem robić. Których nie czułem. Które były rozsądne, ale nie kochałem ich. Które “powinienem” ale których, jak się okazuje, nie “musiałem”.
I wyleciał cały plan.
Patrzyłem się na kilkadziesiąt przekreślonych koncepcji.
Przewróciłem zatem kartki tak, by znowu mieć przed sobą czystą przestrzeń. I rozpisałem nowy plan. Między innymi wtedy narodziły się Umowy Śmieciowe, mój serial do czytania, który od premiery poznało już kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a ponad 5 000 czyta każdy odcinek bez wyjątku. Wtedy też narodziło się wiele innych projektów, z których część ruszy dopiero tej jesieni, tej zimy, w przyszłym roku.
I każdy, ale to absolutnie KAŻDY z nich chciałem, czułem, kochałem i musiałem zrobić.
Było ich mniej.
Były trudniejsze.
Ale były w sercu, w przeciwieństwie do poprzednich.
Poprzednie powstały “automatycznie”, w toku zamyślonej codzienności. Jej wysiłki i skręty często sprawiają, że zapomina się, co się tak naprawdę chciało osiągnąć. Człowiek idzie na tysiące drobnych kompromisów. Ciągle zmienia kierunek jazdy. Na szczęście ja się w porę ogarnąłem. Pomyślałem sobie, że skoro i tak czeka mnie sporo pracy, to dlaczego ta praca nie ma być w stu procentach pod moje cele? Pod to, co jest dla mnie ważne w życiu?
W dostrojeniu się do tej decyzji pomogła mi granica mojego eskapizmu, drugi koniec świata.
Odległe oceany są niezawodne, jeśli macie potrzebę sobie coś na spokojnie przemyśleć :)
Akt III – Zapamiętanie
Muszę się do czegoś przyznać. Ten powrót nad ocean tuż przed wylotem miał jeszcze jeden cel. Policzywszy “od tyłu” ile czasu potrzebuję pomiędzy ostatnim wyjściem z hotelu a końcem odprawy zostawiłem na recepcji walizkę i wskoczyłem do autobusu. Nie miałem całego dnia, ale miałem parę godzin.
Czułem, że wystarczy.
Przejechałem przez całe miasto (możecie sprawdzić gdzie jest Union Square a gdzie przystanek koło 530 Point Lobos Ave) i poszedłem na tą kawę sprzed chwili. Ułożyłem sobie plan, ułożyłem sobie życie, ułożyłem sobie myśli.
Zresztą – czy siedząc obok takich państwa, w takim miejscu, z takim widokiem – czy można sobie z czymkolwiek NIE poradzić? :)
A potem przyszło mi do głowy, że – no właśnie – ja miałem w tym San Francisco zrobić coś jeszcze.
Wyszedłem więc z Louis’ i patrzcie, na jakiego ładnego gagatka trafiłem :)
Poszedłem w okolice Sutro Baths i znalazłem ławkę.
I puściłem sobie “Obstacles” Syda Mattersa.
Wiem, że gra “Life is Strange” działa się w stanie Oregon, ale nastrój i kolorystyka zachodniego wybrzeża USA jest na tyle spójna, że pozwoliłem sobie “podkraść” ten utwór także dla zapamiętania pięknego wspomnienia z Kalifornii.
I wiecie co?
Na ciężkim jet lagu, zmęczony (mało snu, dużo chodzenia, ogrom wrażeń), tuż przed długą podróżą powrotną do domu uznałem, że pora się zatrzymać. Pierwszego dnia mi się nie udało, to niech ostatniego się uda.
Słuchając “Obstacles” siedziałem twarzą w twarz z oceanem i stabilizowałem w głowie i w sercu wszystko, co dał mi Pacyfik, co dała mi ta wyprawa. Godziłem się z nowym podejściem do własnego życia. Z pomysłami na jego rozwinięcie, na które nigdy wcześniej sobie nie pozwalałem. Czułem, że wiele spraw już nigdy nie będzie się toczyło tak, jak wcześniej.
Czułem, że jestem na progu czegoś nowego.
A potem poszedłem ku plaży. Dalej.
(Przy okazji – widzicie te młyny? Mówiłem Wam na początku, że tam są młyny.)
Stanąłem nad brzegiem oceanu i spojrzałem na zegarek. Musiałem się powoli kierować w stronę hotelu, w stronę lotniska. Na szczęście zgodnie z przeczuciem, czasu było w sam raz. Razem z podejściem do wody wszystkie myśli, wszystkie procesy w głowie, wszystkie emocje w sercu – wszystko to dobiegło do naturalnego końca. Doszedłem do pewnych wniosków.
Teraz, z perspektywy ponad pół roku (piszę te słowa w czerwcu, a byłem w San Francisco na początku stycznia) mogę potwierdzić, że wszystkie podjęte wtedy decyzje i wszystkie dojrzałe wtedy myśli uczyniły moje życie lepszym, niż kiedykolwiek. Gdyby nie tamta chwila, tamto długie i zapętlone, i powtórzone, i najlepsze słuchanie “Obstacles” nigdy bym nie pojął, na czym tak naprawdę polega prawdziwa łagodność względem samego siebie.
Ale wtedy?
Wtedy obróciłem się twarzą do chłodnego Pacyfiku i pomyślałem ostatnią cichą myśl, na pożegnanie, przed lotniskiem.
No cześć.
Wrócę.
Ciao ,