Moja ukochana Warszawa

 

Dymi. Lśni. Niknie we mgle. Odbija w kałużach wieżowce przetykane starymi, wciąż pooranymi przez wojenne kule kamienicami. Ryczą w niej nadmiernie eksploatowane ikarusy, ryczą w niej niedźwiedzie przy Śpiących. Drażni i zaskakuje.

Ma w centrum zarówno zabijające planistów ilości centrów handlowych jak i wzbudzające zazdrość Paryżan ilości zieleni. Łatwo jej nienawidzić. Na swój sposób łatwo ją zatem pokochać.

To jest moja Warszawa.

Miasto, do którego parę lat temu wróciłem z krótkiego pobytu w Londynie i zrobiło mi się przez kontrast jakoś tak pusto. Dostrzegłem, jak u nas było wtedy w porównaniu mało kawiarni, lokali, wydarzeń, spraw i małych, oddolnych miejsc do kupienia tosta i pogadania ze znajomymi.

I wiesz co?

Tak jak byłem parę miesięcy na powrót w stolicy Zjednoczonego Królestwa i poza totalnym rozbebeszeniem sieci metra nie odczułem żadnych dramatycznych zmian tak ten drugi powrót do Warszawy odczułem… in plus.

Skoczyliśmy.

Warszawa ewoluuje teraz w niesamowitym tempie. Aż samemu się sobie dziwię, że w skali rocznej moja psychika nie wypracowuje jakichś magicznych nerwic mających na celu oswojenie ciągle zmieniającej się rzeczywistości. Na szczęście, jakoś daję radę. A miasto przyspiesza i przyspiesza.

Z tygodnia na tydzień. Na naszych oczach.

Przeszedłem się niedawno na pewien rzadko rozpatrywany pod kątem uroczego popołudnia taras. Na szczyt Pałacu Kultury. Ten, do którego wiedzie operowana przez ładnie ubraną panią winda z drewnianą boazerią na ścianach.

(Swoją drogą, bilety potaniały.)

Spędziłem u góry kilkadziesiąt pięknych minut. Policzyłem sobie wszystkie znane budynki. Te nowe, nieznane również. Spróbowałem namierzyć miejsca po budynkach, które od mojej ostatniej wizyty „u góry” przestały istnieć.

Spróbowałem sobie przypomnieć rzuty na dzielnice, których dzisiaj już nie widać zza nowych drapaczy chmur. Zlokalizowałem ulubioną burgerownię (hej Barn!), nową ulubioną naleśnikarnię (drodzy Poznaniacy, mieliście rację z Manekinem!) i wszystkie moje najbardziej, najbardziej ulubione kawiarnie.

Pokazałem sobie wszystkie znane parki.

Pokazałem sobie wszystkie znane zakręty Wisły.

Spróbowałem zza chmur dostrzec choć minimalne zarysy tonącego w bieli Ursynowa.

Miałem na tym tarasie bardzo dużo myśli.

Podświadomość podgrywała mi na przemian “Wrzawę” i “Balladę o Kwiatach“.

Bo widzisz, zdarzyło mi się kiedyś w kolejce z Modlina być zwyzywanym przez człowieka, którego torba zwaliła mi się na głowę a ja zamiast grzecznie łapać to postanowiłem zupełnie bez sensu zasłonić własną twarz. Wielokrotnie na szykowanych pod młode rodziny garażówkach musiałem opędzać się od, tak na czuja, dziesięcioletnich złodziei chcących ewidentnie zaimponować stojącym trochę dalej w bramie braciom lub ojcom. Nie raz schody śródmiejskich przejść podziemnych zdobiła świeża, często rozcieńczona wódą krew.

Murki na Pradze zresztą też zdobiła, i to częściej.

Wracało się wreszcie do domu na piechotę, bo kibice postanowili z okazji wesołej przyśpiewki uwalić zawieszenie całego autobusu.

I wiesz co?

Trąca mnie to :)

Jasne, że regularnie bluzgam na spóźniający się tramwaj albo żółtą wodę w kranie. Dzień jak co dzień.

Wydaje mi się jednak, że gdybym mógł wybrać i spędzić młode lata, przede wszystkim liceum i studia, w jakiejś innej światowej stolicy to raczej bym użył danego mi długopisu do wyraźnego podkreślenia pierwotnego wyboru – Warszawy. Nigdy nie podniecało mnie bycie częścią rozwiniętej, powieszonej na wieszaku struktury.

Wierzę, że to jest trochę tak jak z koncertami i muzyką. Jak się wjeżdża na trzydziesty festiwal, moment założenia opaski i wybiegnięcia na pole nie rajcuje równie mocno co przy pierwszych podejściach. Imprezy są też z czasem bardziej i bardziej zorganizowane, często odgórnymi przepisami. Dostaje się zatem wszystko na tacy, a i oczekiwania są wysokie, dopracowane, wystandaryzowane.

Warszawa współcześnie to w moim odczuciu właśnie taki “festiwal wcześnie w życiu”. Miejsce głośne i nie do końca spięte, ale piszące swoją historię każdego jednego dnia. Nadrabiające i przeganiające, walczące z własnymi słabościami. Czasem kible nie dojeżdżają, czasem sceny znikają, czasem muzycy pojawiają się osiem kilometrów na zachód od ustalonego miejsca i wbrew wypisce żaden z nich nie ma na imię Jerry.

Jest to wreszcie festiwal, który tą historię pisze kolorowymi markerami na nakładanych potem na siebie szklanych taflach. Jak zauważył jakiś czas temu mój przyjaciel – w centrum Warszawy prawie każdy kąt nosi na sobie wielokrotnie “nadpisywaną” historię. XIX wiek, pierwsza wojna, okres międzywojenny, druga wojna, powstanie, odbudowa, lata dziewięćdziesiąte, każdy rok nowego milenium. Kolejne szkła. Kolejne barwy. Kolejne kreski.

Nie ma na świecie wielu takich miast.

Hehe.

Zupełnie jakby świat patrzył mi teraz przez ramię zza prostej, ikeowej kotary i chciał mi coś powiedzieć. A mianowicie pisząc oryginalne zakończenie tego wpisu wysadziło mi w mieszkaniu, pionie albo i może bloku korki. Właśnie siedzę sobie po ciemku, z naładowanym do jednej trzeciej laptopem i czując wyłącznie szacunek dla stylu, w jakim to miasto postanawia pozwalać mi się w swoich granicach rozwijać, nie piszę już ani słowa więcej.

Dzięki, że zgodziłaś się towarzyszyć mi w tej krótkiej historii dookoła Warszawy.

To dla mnie dużo znaczy.

Cześć,

Andrzej Tucholski

CO TO ZA MIEJSCE?

Cześć! Mam na imię Andrzej. Jestem psychologiem biznesu zajmującym się wysokosprawczością oraz ogarnianiem w późnym kapitalizmie. W drugim życiu piszę książki fabularne i scenariusze.

To jest moja strona domowa. Znajdziesz tu aktualności na temat mojej pracy oraz linki m.in. do podcastu “Przekonajmy się”, książki “I co z tym zrobisz? Rozwiń swoją wysokosprawczość”, książki “Umowy Śmieciowe”, oraz serialu audio “ej, nagrałem ci się”.

INFORMACJA

Żadnej publikowanej przeze mnie treści (blog, youtube, podcast, tiktok, instagram, newsletter, książki, ebooki itp.) nie można traktować jako profesjonalnej porady psychologicznej. Nie udzielam ich też przez mail czy komunikatory.

W przypadku jakichkolwiek problemów lub potrzeb psychoemocjonalnych, gorąco zachęcam do kontaktu z fachowcem – psychoterapeutą lub psychiatrą. To wspaniali profesjonaliści, z których usług warto korzystać.

© Andrzej Tucholski 2009-2022 Wszelkie prawa zastrzeżone | Projekt strony & wykonanie: Designum.pl | Polityka prywatności i cookies