Dublin – co zobaczyć, gdzie pojechać i gdzie zjeść? [DUŻO ZDJĘĆ!]

Czas czytania: około 7 minut • Lifestyle
 

Dublin. Wiedziałem, że spodoba mi się tam już na etapie lotniska. Pani zapytana w informacji o dodatkowy, pisany zieloną farbą język zdobiący wszystkie tablice odpowiedziała mi: it’s Irish Gaelic. Na co ja mówię: przedziwny, nie potrafię rozczytać ani słowa!

Na co pani: well, that was the point.

To był mój pierwszy raz w Irlandii i mówiąc krótko: było ekstra.

Przede wszystkim wyjątkowo dobre wrażenie wywarli na mnie sami Irlandczycy. Pogodni, łatwo budujący znajomości. Sporo żartujący – głównie ze swoich rozmówców, a zaraz potem z siebie samych. Nie stroniący od zabawy.

No i miasto jest świetne. Codziennie do 17 można znaleźć tysiąc atrakcji w zasadzie na każdej ulicy. Ciekawe zaułki, historyczne budynki, urocze kawiarnie, fajne sklepy, stare parki. A potem od 18 już nie zobaczycie prawie nic, bo cały Dublin wyskoczył na piwo i nie zostaje nic innego, jak tylko przystać na lokalną tradycję wieczornego odpoczynku w jednym z setek tradycyjnych pubów. Już teraz wiem, że wkrótce wybiorę się tam znowu.

I to nie tylko dlatego, by spróbować świeżego Guinessa ;)

Dublin – co warto zobaczyć?

Jeśli szukacie konkretnych punktów do zobaczenia w Dublinie to do pewnego stopnia wystarczy “długi spacer” po południowej stronie rzeki. Znajdziecie tam Trinity College, City Hall, kościoły i katedry, większość muzeów. Na upartego przejdzie się to w niecałe 5 godzin, tam i z powrotem. Wiem, bo dokładnie tak zrobiliśmy – pierwszego dnia, “na powitanie”. Dzięki temu kolejne dni planowało się o wiele prościej. Mniej więcej wiedzieliśmy, co gdzie jest :)

A z konkretnych rzeczy koniecznie podejdźcie tutaj:

Katedra Św. Patryka – najważniejszy obiekt sakralny w mieście. Ma szalenie długą historię – status katedry uzyskał już w 1190 roku. Patrząc na niego i spacerując po okolicznym parku można choć trochę pojąć jak kręta i pełna niuansów jest historia Irlandii. Swoją drogą – tuż przy kościele znajdziecie kamień upamiętniający miejsce, w którym Św. Patryk chrzcił ludzi w V wieku naszej ery!

Nabrzeże River Liffey – jest głośne, jest pełne ludzi, jest wyjątkowo urokliwe. Jego “waterfront”, czyli pierwsza linia budynków, nie robi wrażenia rozmachem. Są dosyć niskie, jak i cały Dublin. Ale nie sposób się nie uśmiechnąć patrząc na te specyficzne, cięte przez pół okna odbijające kursujące po ulicach, charakterystyczne piętrusy.

Aha – koniecznie warto przejść się każdym z wielu mostów! Co jeden, to inna historia :)

Zamek – a jeśli już chciałbym być precyzyjny to jego jedna, konkretna wieża. Ta najstarsza, od razu ją widać. Datowana na początek XIII wieku stanowi jeden z najstarszych punktów miasta, a zarazem bezpośredni łącznik do czasów tuż po wojnach z wikingami, gdy Irlandia dopiero konsolidowała swoją władzę w regionie. Robi ogromne wrażenie. Aż człowiek nagle zaczyna mieć problem z mówieniem “Dublin”, bo ręka sama sięga po drewnianą tarczę a usta składają się w jedną z wcześniejszych nazw osady: “Dyfflin”.

Cała dzielnica Temple Bar i okolice – wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z barami otwartymi w świątyniach (?), gdyż jej nazwa pochodzi od rodziny Temple’ów. Na szczęście ten fragment dotyczący barów jest już bliższy rzeczywistości ;) choć oryginalnie również nawiązywał do innego znaczenia.

To tutaj spotkacie większość przyjezdnych w Dublinie. Szczególnie po 18 :)

Uliczki w okolicach Temple Bar są wyjątkowo wąskie a puby – wyjątkowo głośne. W większości z nich wieczory umila muzyka na żywo. W większości słychać też dziesiątki języków. Dublińczycy raczej spędzają swój czas w pubie właściwym dla ich miejsca zamieszkania (to takie “centra społeczne” większości wydarzeń, jakie tylko można świętować publicznie – chrztów, urodzin, ślubów, styp. No i meczów, oczywiście).

Ale jako turysta czułem się w otoczeniu tysięcy innych przyjezdnych wyjątkowo fajnie :)

(A było nas wtedy w mieście dużo – ja przyjechałem na Eda Sheerana, a nadal po ulicach błąkały się dusze, które zostały trochę dłużej po Rolling Stonesach. Jak to ładnie podsumował jeden pan w autobusie: koncerty są świetne, ale mogliby se już wszyscy pojechać.)

Guiness Storehouse – jedno z flagowych miejsc miasta, a zarazem przestrzeń tak ogromna, że normalnie zasługiwałaby na miano osobnej dzielnicy!

Żeby zrozumieć na czym tak naprawdę polega fenomen tego muzeum, trzeba wpierw wspomnieć o kilku rzeczach. Po pierwsze, piwo to fundamentalny element irlandzkiej kultury. A Guiness to piwo tak stare i rozpoznawalne, że kiedyś irlandzki rząd miał realny problem ze skorzystaniem z historycznego symbolu kraju tylko dlatego, że w międzyczasie słynna harfa została dziabnięta na logo marki ;)

W wielopiętrowym gmachu znajdziecie skromną, ale nowocześnie i zajmująco przedstawioną wystawę na temat piwa, rodziny Guinessów (którzy oprócz beczek z piwem fundnęli też miastu niejeden szpital i kilka parków) oraz samej marki – głównie z nastawieniem na historię powstania i późniejszy sukces marketingowy.

Można też załapać się na oficjalną lekcję nalewania pinty piwa – polecam! :)

A tuż przed wejściem do muzeum dostałem od Irlandczyka poradę: pamiętaj, pij odpowiedzialnie.

W Irlandii to oznacza, że nie wolno ci rozlać ani jednej kropli!

Dublinia – znajdujące się nieopodal muzeum średniowiecznej historii miasta. Warto wybrać się do niego innego dnia niż do Guinessa, bo zrobi wyjątkowo marne wrażenie. Zastosowane w Dublinii “sztuczki” muzealne niestety nie zestarzały się najlepiej, ale jeśli kogoś rajcują wikingowie (to ja) i lubi wiedzieć więcej o ich wyprawach (nadal ja) to i tak warto :)

Little Museum of Dublin – chyba nasze odkrycie wyjazdu! Malutkie, mieszczące się na jednym piętrze kamienicy muzeum, którego obejście trwa, dokładnie, 29 minut. Naszą wycieczkę prowadził elegancki jegomość w średnim wieku. Choć jego nienagannie dobrany garnitur mówił: “pochodzę z czasów Kennedy’ego” to poczucie humoru mówiło raczej: “jestem lepszym stand-uperem niż niejeden zawodowiec!”

Wycieczka faktycznie trwała niecałe pół godziny, a w międzyczasie (dzięki setce małych żartów kosztem irlandzkiej kultury) poznaliśmy ogólny smak współczesnej historii Dublina. Coś wspaniałego. Polecam na równi z Guinessem :)

Parking przy Stephen’s Green Shopping Centre – serio. Parking.

Samo centrum handlowe jest całkiem ładne, choć jego rozkład i panujący w środku rozgardiasz nie nastrajają najlepiej.

Ale na parking można sobie wejść bez problemu i, szczerze mówiąc, jest to jedyny sensowny punkt widokowy w całym mieście :)

Dwa pozostałe, które odkryłem, to bar na dachu Guiness Storehouse i wieża przy Dublinii. Ale tylko z tego widać “centrum” z bliska. Za poradę, by spróbować nacisnąć klamkę wyjątkowo niepozornych drzwi dziękuję Pannie Joannie!

Dublin – gdzie warto pojechać?

Oprócz samego zwiedzania punktów warto też zainteresować się tymi dodatkowymi atrakcjami:

DoDublin – to takie zielone, piętrowe autobusy dla turystów. Warto skusić się na przedłużony bilet, ponieważ wiąże się on z masą atrakcji. Po pierwsze, co akurat oczywiste, macie dzięki niemu wejście na zasadzie hop on / hop off, czyli bezproblemowo (i z widokami) przemieszczacie się po “ciekawej” części miasta. Po drugie, bilety DoDublin łączą się w korzystne cenowo pakiety z biletami na Airlink, czyli połączeniami lotniskowymi.

Po trzecie, DoDublin zapewnia sporo zniżek. Na przykład wejściówki kosztujące 10 euro do Little Museum of Dublin dostaliśmy dzięki okazaniu biletów DoDublin za darmo, także sporo pieniędzy zostało w kieszeni :)

Phoenix Park – największy ogrodzony park w Europie. GIIIIIIIGANTYCZNE miejsce (serio, zgooglajcie sobie jak wygląda ten park w porównaniu z cała resztą Dublina :D), w którym znajdziecie dzikie zwierzęta, nie-dzikie zwierzęta (czyli ZOO), parę pomników i ogrom odpoczywających na trawie Dublińczyków. Super sprawa.

Uliczki pomiędzy Fitzwilliam Square a Merrion Square – to akurat nie jest żadne konkretne “miejsce”, ale jeśli macie godzinę to zapuśćcie się w te uliczki by zobaczyć jak zwinnie Irlandczycy potrafią połączyć elegancję z miejskim pragmatyzmem. Ładne kamienice? Jasne, ale pubowe podwórka. Eleganckie partery? Okej, ale wyluzowane piwnice zaadaptowane do mieszkań tuż poniżej. Salon firmowy luksusowej marki samochodów? Nie ma sprawy, naprzeciwko dwójka turystów (w sensie my) jemy kanapkę z supermarketu :D

(Dokładnie tam znaleźliśmy świetny, podziemny, MAJĄCY PLAN JAK ŚREDNIOWIECZNY LABIRYNT apartament na Airbnb i lokalizacja okazała się strzałem w dychę. Wszędzie blisko, za dnia ruchliwie, w nocy cicho. Perfekt.)

Howth – oj, chyba mój ulubiony dzień z całego wyjazdu. Z samego rana wzięliśmy kolejkę DART jadącą do stacji Howth. Po pół godziny wysiedliśmy w małej wiosce rybackiej ulokowanej na półwyspie na północ od Dublinu. No i się zaczęło!

Można tam zwiedzić mały, ale przepiękny port z mariną.

Można nacieszyć się Morzem Irlandzkim.

Można połazić wśród przyrody.

Można (nie)spaść z wysokiego klifu.

Albo po prostu można sobie usiąść i popatrzyć na łódki.

Jeśli kiedykolwiek będziecie na więcej niż jeden dzień w Dublinie to zaklinam Was, koniecznie jedźcie do Howth :)

Dublin – gdzie warto zjeść?

Przed wyjazdem próbowaliśmy dowiedzieć się jak wygląda “tradycyjne” jedzenie w Dublinie, ale wyskoczyły nam tylko gulasze i bekon z kapustą. Uznaliśmy, że może posmakujemy tych specjałów kiedy indziej ;) Za to bez problemu znaleźliśmy super knajpki ze współczesnym, ALE ZA TO JAKIM(!) jedzeniem!

Pablo Picante – lokalna sieć kalifornijskich barów burrito. Ich Cali Caliente to absolutne mistrzostwo i w zasadzie bez problemu żywiłbym się nim codziennie. Ostatecznie trafiliśmy do Pablo dwa lub trzy razy! :)

Lolly & The Cooks – wysoko oceniany, malutki lokal w sam raz na wciągnięcie śniadania. Byliśmy raz, a ja zdecydowałem się na czarną kawę, nasycone sokiem pomarańczowym ciasto z czekoladą i tzw. “savage roll” czyli ichni pasztecik. Był rewelacyjny!

Umi Falafel – miejsce, które znalazł nasz serdeczny kolega i chyba wiszę mu za ten wkład w moje życie jakiś konkretny prezent (np. bombonierkę). Nigdy nie jadłem lepszego hummusu. Nigdy nie jadłem lepszego baba ganoush. I nigdy nie jadłem tak wspaniale przyrządzonego serka hallumi. Fantastyczność. Byliśmy dwa razy.

Caffe Noto – jedna z wielu, ale jedyna taka (dla mnie) kawiarnia nieopodal Dublinii i Guiness Storehouse. Koniecznie zajrzyjcie tam na Lemon Pie Slice. I zajrzyjcie tam posiedzieć, tak po prostu. Klimat i kawa wyjątkowo trudne do przebicia.

Crabby Jo’s – odpustowa, ale wyjątkowo przytulna restauracja w Howth. Weszliśmy tam na “fish & chips” z Guinessem a wyszliśmy z jednogłośnym werdyktem: to była najlepsza ryba, jaką jedliśmy w życiu. Bez żadnych zbędnych przypraw, w prostej, lekkiej panierce. Ale TAK ŚWIEŻUTKA, że hej ho!

Na 90% złowiona tego samego ranka, bo na pierwszym piętrze lokalu mieściła się siedziba firmy-matki, czyli właśnie sporego przedsiębiorstwa rybackiego. Mieli też sporo łodzi a w menu informacje, że wszystko pochodzi z ich własnego wytworu.

Ja wierzę :)

Dowolny Irish Pub – i słuchajcie, tak sobie tutaj gadam o tym, albo o tamtym miejscu, a tak naprawdę liczy się co innego. Dowolny irish pub. Albo lokalny, albo turystyczny. Albo nowszy, albo starszy. To nie jest ważne.

Ważne jest, by za barem stał prawdziwy Irlandczyk lub Irlandka. Byś po zamówieniu pinty Guinessa usłyszał wypowiedziane przedziwnym akcentem “that’s grand”. Byś usiadł potem naprzeciwko kapeli 4 rosłych mężczyzn grających tradycyjne kawałki i natychmiast zakolegował ze stolikiem nieopodal.

A potem wrócił do rozmowy ze swoimi przyjaciółmi i nie miał pojęcia, kiedy minęło pięć godzin :)

(Myśmy –  tak się złożyło – najczęściej zaglądali do Porterhouse.)

A gdzie nie dotarliśmy?

Niestety, zabrakło nam czasu by zobaczyć ogrody War Memorial, więzienie Kilmainham Gaol, gmach poczty oraz parlament. I pewnie sto tysięcy innych miejsc, ale te mieliśmy faktycznie na liście i jako jedyne nie zostały skreślone :)

Co nas broni?

Otóż, no wiecie, myśmy tak naprawdę wybrali się do Dublina na koncert Eda Sheerana i wypadało jednak do chłopaka zajrzeć, posłuchać, co tam wydziwia :) Oprócz Panny Joanny na koncert wybraliśmy się razem z Ewą i Wojtkiem z Red Lipstick Monster i wiecie co?

Było wspaniale.

Ed to jest jednak charyzmatyczny diabeł. I jak on gra! To ciężko opisać. Ale najbliższe temu, co on potrafi uczynić z gitarą na scenie będzie to nagranie studyjne, które swego czasu obejrzałem chyba ze sto razy z rzędu. Teraz Wasza kolej :)

(Aha, jeśli nadal sądzicie, że Ed to romantyczny chłopak od delikatnych ballad to… no… nie idźcie na koncert. Typek to pierwszorzędna krzyżówka rockmana z raperem i nawet najspokojniejszy szlagier błyskawicznie zamienia w stadionową zabawę dla sześćdziesięciu tysięcy.)

I słuchajcie – ode mnie to tyle.

A Wy byliście kiedyś w Dublinie?

Wybieracie się może?

Co Was najbardziej ciekawi? :)

Jeśli macie ochotę na więcej tekstów tego typu – zapraszam do newslettera!


Wyrażam zgodę na otrzymywanie na mój adres e-mail newslettera Andrzeja Tucholskiego

Ciao ,

Andrzej Tucholski

 

CO TO ZA MIEJSCE?

Cześć! Mam na imię Andrzej. Jestem psychologiem biznesu i strategiem “od skuteczności”, a także pisarzem i scenarzystą.

To jest moja strona domowa. Znajdziesz tu kilkanaście lat tekstów z bloga, sporo aktualnych informacji oraz linki m.in. do podcastu “Przekonajmy się”, książki “I co z tym zrobisz? Rozwiń swoją wysokosprawczość”, książki “Umowy Śmieciowe”, oraz serialu audio “ej, nagrałem ci się”.

INFORMACJA

Żadnej publikowanej przeze mnie treści (blog, youtube, podcast, instagram, newsletter, książki, ebooki itp.) nie można traktować jako profesjonalnej porady psychologicznej. Nie udzielam ich też przez mail czy komunikatory.

W przypadku jakichkolwiek problemów lub potrzeb psychoemocjonalnych, gorąco zachęcam do kontaktu z fachowcem – psychoterapeutą lub psychiatrą. To wspaniali profesjonaliści, z których usług warto korzystać.

© Andrzej Tucholski 2009-2022 Wszelkie prawa zastrzeżone | Projekt strony & wykonanie: Designum.pl | Polityka prywatności i cookies