Kojarzysz 500 Dni Miłości, ten fajny film sprzed paru lat? Ten z Josephem Gordonem-Levittem, Zooey Deschanel oraz świetną sceną z fontannami i niebieskim ptaszkiem? To wyobraź sobie, że spotkał on po drodze ogólny nurt niezależnych piosenek od singer-songwriterów sprzed dziesięciu lat. A także zbiorcze wydanie wszystkich nowel Johna Greena. A potem przybił piątkę z grami Braid, Gone Home i dorobkiem studia Telltale.
A potem powstała gra Life is Strange.
Trochę się sobie dziwię, że piszę tę notkę. Nie planowałem. Wydawało mi się, że po prostu przejdę na spokojnie (na jedno, a najwyżej dwa podejścia) ten nowy, interesujący tytuł, o którym tak teraz wszyscy dyskutują i po prostu dorzucę go gdzieś z tyłu głowy do gier, które przeszedłem i nawet mi się podobały.
W teorii nawet nie powinien być aż taki “wow”, bo ciężko mi znaleźć w nim chociaż jeden naprawdę unikalny aspekt. Zagubiona dziewczyna w szkolnej fabule coming of age. Jej niby-pixie-ale-tak-naprawdę-nie-pixie-koleżanka (za które to określenie, swoją drogą, niedawno przepraszał jego twórca). Bezpieczne otoczenie z dziwną przeszłością i niebezpiecznymi jednostkami. Uczennica, po której ślad zaginął a plakaty nic nie dają.
No i groźna moc, zło-konieczne, coś urozmaicającego życie protagonistki – nieśmiałej, choć potężnie ogarniętej Max Caulfield – ale też i wpychające ją w sam środek tornada, które może okazać się zbyt duże, zbyt gwałtowne jak na jej możliwości.
Chociaż? Kto wie?
Max potrafi w końcu podróżować w czasie.
Max chodzi po typowo amerykańskim gmachu Blackwell Academy, spotyka się ze swoimi typowo amerykańskimi koleżankami i kolegami, ma typowo amerykańskich profesorów i typowo amerykańskie wątki do poprowadzenia. Co jakiś czas musi rozwiązać zagadkę lub podjąć decyzję. Decyzje można “testować” w nieskończoność, bo wystarczy cofnąć się o minutę i świat stoi tak, jak stał wtedy.
Co jednak ciekawe, paradoksalnie, decyzje dzięki temu jeszcze mocniej wpływają na fabułę. Nikt nas nie pośpiesza. Nikt nas nie zmusza. Ale jak już coś wybierzesz to prawie na pewno ugryzie Cię to potem w tyłek. Pytaniem jest wyłącznie: kiedy i jak.
To prawie jak w życiu ;)
A sama gra jest niesamowita. Wygląda tak sobie. Przesadnie odkrywcza nie jest. Ale wiesz co? Łączy te wszystkie cuda w taki sposób, że aż nie sposób przestać o niej myśleć. Jest ciepła, jesienna. Miejscami niepokojąca. Cudownie wplata w rozgrywkę dobre piosenki. Postacie mają swoje przeszłości i część naprawdę chce się je poznawać.
Stara wieżyczka na kampusie puszcza Jose Gonzalesa. Zdjęcia na tablicach wrednych dziewczyn można rearanżować w wulgarne kształty. Max odpisuje na smsy kumpla “kek”. Słońce pada przez brudne okno starego pickupa i żeby zobaczyć stojącą na zboczu latarnię morską trzeba trochę zmrużyć oczy.
Life is Strange to dziwna gra.
Świetnie się przy niej wybawiłem.
Powinnaś w nią zagrać.
Ciao,
///
PS: Mam szczerą nadzieję, że nawiązanie do Buszującego w Zbożu, które twórcy gry zagwarantowali protagonistce, zostanie mocniej pociągnięte. Holden to był ciekawy facet, dawno o nim nie myślałem :)