Uwielbiam Małe Wielkie Gry. To takie gry, które odpalam bez zbytniego zaangażowania emocjonalnego, wydaje mi się, że potrwają ledwie chwilę a potem przez parę tygodni do nich wracam lub nie umiem wyrzucić ich z myśli.
W ostatnim czasie zauważam, że przychodzi mi w nie grać o wiele częściej niż w topowe tytuły AAA. To pewnie kwestia czasu – moim ostatnim wielkim tytułem był Shadow of Mordor (czytaj też: Cień Mordoru – świetna gra na zimowe popołudnia [icon color=”Accent-Color” size=”tiny” image=”linecon-icon-paperplane”]) i udało mi się wyrwać dla niego kilka tygodni uczciwego szarpania po dwie godzinki co drugi dzień. Ale to była zima.
Teraz, wiosną, dwie godziny w tygodniu to sporo.
Dlatego przede wszystkim wkręcam się w gry, które taką czasową inwestycję dobrze spożytkują. Nie na trzy cutscenki, ale na uczciwą porcję rozgrywki, po której mam wewnętrzne poczucie, że “pograłem”. To pewnie totalnie wirtualna kwestia i wyłącznie ją sobie wkręcam, ale skoro i tak gry to domena wyobraźni, to pozwolę się nią sobie kierować w najlepsze :)
Oto przed Wami siedem Małych Wielkich Gier, którym oddałem początek tego roku. Kolejność losowa. Ogrywałem je na moim Playstation 4 (wszystkie poza dwoma) lub MacBooku (Besiege, Darkest Dungeon). Swoją drogą, granie w takie fabularne cuda jak Life is Strange czy Tales of Borderlands z kanapy, z padem w ręku, z kawką u boku, na pełnym luzie…
Odpoczynek mistrzów.
1. Valiant Hearts
Wiem, przegapiłem, gdy było głośno. Nadrabiam teraz. Jestem mile zaskoczony różnorodnością zagadek opartych o niesamowicie skromny wachlarz możliwości postaci. Piękna, smutna grafika. Świetny klimat.
W skuteczny, sprytny sposób buduje ciekawość dookoła wąziutkiego wycinka świata przedstawianego przez kolejne lokacje. Chyba pierwszy raz w życiu czytam opisy wszystkiego co tylko uda mi się znaleźć.
W dużym skrócie: prosta gra nastroju i zagadek, którą chce się potem polecać znajomym.
—
2. Life is Strange
Pierwszy odcinek tej gry wywołał we mnie tak silne emocje, że poświęciłem mu osobny wpis (czytaj też: Powinnaś zagrać w Life is Strange [icon color=”Accent-Color” size=”tiny” image=”linecon-icon-paperplane”]). Cytując sam wstęp:
Kojarzysz 500 Dni Miłości, ten fajny film sprzed paru lat? Ten z Josephem Gordonem-Levittem, Zooey Deschanel oraz świetną sceną z fontannami i niebieskim ptaszkiem? To wyobraź sobie, że spotkał on po drodze ogólny nurt niezależnych piosenek od singer-songwriterów sprzed dziesięciu lat. A także zbiorcze wydanie wszystkich nowel Johna Greena. A potem przybił piątkę z grami Braid, Gone Home i dorobkiem studia Telltale. A potem powstała gra Life is Strange.
W dużym skrócie: dorastanie, emocje, piękne zachody słońca i nieznośny ciężar ostatecznych decyzji.
—
3. Tales from the Borderlands
Gdy mój bro powiedział mi, że będzie Telltale na bazie Borderlands to odwdzięczyłem mu się perfekcyjną ambiwalencją. Jestem prawie pewien, że neutralność mojej reakcji można używać za wzorzec w przyszłych badaniach psychologicznych. Ciężko mi o lepszy przykład gry, która mnie zupełnie *nic*.
A potem zmiękłem, dałem się hype’owi i kupiłem. W efekcie śmiałem się na głos do telewizora – coś, co w połączeniu z trzymaniem pada w dłoni nie zdarzyło mi się od bardzo, bardzo dawna!
W dużym skrócie: to gra, w której stajecie przed wyborem [break his hearth] or [blow his mind] a jednym z pomocników okazuje się być parafrazujący Szekspira, bardzo honorowy robot :D
—
4. Game of Thrones – the Telltale Game
Razem z Tales of Borderlands kupiłem też Grę o Tron. No co tu kryć – uwielbiam Telltale i chętnie dam im trochę moich pieniędzy w zamian za ciekawe wepchnięte w decyzyjny silnik, dobre scenariusze. W przeciwieństwie do brawurowo i fenomenalnie napisanej produkcji siostrzanej, adaptacja Martina jest prostsza, bardziej klasyczna. Nie spieszy się z dotarciem do akcji; przy czym sama akcja jest w stanie przebić ci znienacka gardło naprawdę podłym sztyletem.
Co ciekawe, tak jak w większości gier Telltale jest jakaś “prawidłowa ścieżka” służąca kreacji prawej i uczciwej postaci, tak w Grze o Tron i tak przynajmniej jednym wątkiem zaryjesz o betonowe kafle lochów. To otrzeźwia.
W dużym skrócie: R. R. Martin: The Game. Postacie się nienawidzą, Ty nie jesteś w stanie ich uratować, ktoś ginie.
—
5. Transistor
Ta gra spodobała mi się tak wielce, że dostała nie jedną, a aż dwie notki na blogu! W pierwszej (Transistor – gra tak piękna, że aż ciężko opisać [icon color=”Accent-Color” size=”tiny” image=”linecon-icon-paperplane”]) rozwodzę się nad jej zaletami i klimatem, gdzie druga to wywiad z jednym z jej twórców (O psychologii i tworzeniu gier video opowiada Greg Kasavin z SuperGiant Games [icon color=”Accent-Color” size=”tiny” image=”linecon-icon-paperplane”]), młodą legendą branży, Gregiem Kasavinem.
Zastanawiam się, co jeszcze mogę teraz dodać. Co jakiś czas wracam do przedziwnego Cloudbank. Toczę taktyczne, szybkie batalie z białą, cyfrową śmiercią. Trochę mi smutno, że odkryłem już większość kart składających się na historię kobiety, która straciła głos i mężczyzny, któremu wyłącznie głos pozostał. Chciałbym móc je poznać raz jeszcze tak, jak przeżywałem je za pierwszym razem.
W dużym skrócie: piękna, bardzo taktyczna produkcja o fabule tyleż mocnej, co prawie zupełnie nie pokazywanej w grze.
—
6. Besiege
Jednym z moich ulubionych sposobów na średni dzień jest kupienie sobie jakiejś zasłyszanej z podcastów popierdółki ze Steama. Ostatnio padło na Besiege. Trzy dni później zorientowałem się, że oglądam do śniadania amerykańskich let’splayerów pokazujących, jak najprościej zbudować ziejący ogniem bombowiec z łapą mogącą rzucać rycerzy o blanki zamku. Zgroza. Zgroza i miłość.
Besiege to proste budowanie machin oblężniczych z pojedynczych klocków. Takie coś jak Kerball Space Program, ale w skali mikro i z absolutnie urywającą czułki grafiką przywodzącą na myśl deski kreślarskie topowych architektów. Produkcja jest nadal w opcji Early Access, czyli działa wyłącznie jedna “kampania”, ale obiecuję, jeśli lubicie budować rzeczy z klocków to czekający obok misji sandbox starczy Wam na długie wieczory.
W dużym skrócie: masz klocek-matkę i potem dobudowujesz do niego wszelakie siejące pożogę części.
—
7. Darkest Dungeon
Gra pozyskana w identycznym trybie co poprzednia. Twój przodek w takiej-jakby-Transylwanii przeputał cały dobytek na whisky i kobiety, więc z nudów otworzył portal piekieł. Teraz Twoją misją jest tam wrócić, zatrudnić ogrom poszukiwaczy przygód i oczyścić za ich pomocą posiadłość ze wszelkiego zła.
Wszystko super. Jest tylko jeden haczyk. Gra zapisuje się co ułamek sekundy, a śmierć poszukiwacza przygód jest permanentna. Innymi słowy: jedynym nieskończonym zasobem w tej grze są… ludzie. Nowi pojawiają się co rano. To odwraca trochę tok myślenia wyniesiony z innych roguelike’ów, nawet jeśli skrzyżowanych z taktycznymi, turowymi bitewniakami.
Aha, postacie oprócz paska zdrowia mają też pasek dobrostanu psychicznego. Większość popada w szaleństwo na długo przed końcem misji. Have fun.
W dużym skrócie: chodzisz po losowych kazamatach i starasz się nie zamienić czwórki wynajętych żołdaków w roztrzęsione, zabijające się nawzajem worki ziemniaków. Best game ever, 10/10, would play again ;)
—
O, tyle ode mnie.
Jak akurat zawalam jakąś ważną sprawę to prawie na pewno siedzę przy jednym z tych tytułów piszę magisterkę. Jeśli macie ochotę na (początkowo) niezobowiązujące gry, które (później) zupełnie skradną Wam serca i pełne tygodnie życia to gorąco zachęcam do spróbowania jednego z tych tytułów. Dwa już trochę na rynku są, dwa dopiero co wyszły.
Każdy szczerze polecam :)
Ciao,