Nie ma dla mnie podróży w nowe miejsce bez spróbowania lokalnych przekąsek. “Duże”, restauracyjne dania często można w takiej lub innej formie znaleźć w Polsce, ale street food? To jest dopiero klimat :)
Nowy Jork jest pod względem jedzenia wyjątkowy, bo ciężko tam znaleźć coś naprawdę “nowojorskiego”. Jest za to piękny i rozległy miszmasz kuchni tysiąca kultur. Są falafele na słodko. Są lody na słono. Jest pizza, ale z rybami. Jest potrawka, ale w cieście. Dla każdego coś odjechanego.
Postanowiłem zatem oszczędzić Wam wymieniania wszystkich tych kombinacji i skupić się na przekąskach, z którymi związała się warta przekazania dalej anegdota lub ciekawostka :)
Po pierwsze – coś do picia
Przewrotnie zacznę nie od faktycznych przekąsek, ale od wody. W Nowym Jorku jest za darmo w każdej knajpie. Z prostego powodu – kranówa nadaje się do picia i jest smaczna. Źródełka powinniście też znaleźć w większości parków. Bardzo mi się to podobało. Widok spacerowicza napełniającego bidon jest czymś tak naturalnym jak – uwaga, uwaga – poidełko dla psa :)
Spójrzcie na cokół prawej fontanienki.
No dobra, ale przechodząc do bardziej wyrazistych rzeczy, niech będzie pumpkin spice latte ze Starbucksa. Tak między nami to umieściłbym ten napój pomiędzy piciem a jedzeniem gdyż nie czułem po nim głodu przez 2-3 godziny.
Aha – widzicie ten budynek za kubkiem? To tam kręcą Late Show with Stephen Colbert :)
Chociaż z rzeczy “ciekłych” najbardziej zdziwiły mnie wszędobylskie szejki z dodatkiem białka. Są w każdym sklepie, w dziesiątkach smaków i wydań. Trochę ciężej znaleźć takie bez białka.
Ponieważ a) docisnął mnie jetlag oraz b) mieszkałem nad 7eleven, przez prawie cały pobyt jadłem śniadanie koło piątej rano i było to pożywienie w postaci takiej buteleczki. Starczała do dziesiątej. Jednak co protein powder to protein powder.
Po drugie – coś słodkiego
Na festiwalu świętego Gennaro (z tego co zrozumiałem to to jest ruchome “święto” odpalane gdy zachodzi taka potrzeba – tym razem zadziałała wizyta Papieża) dałem się skusić na to maleństwo w kubeczku.
Daję Wam teraz parę sekund byście zgadli, co to może być.
Nie oszukiwać!
Rozwiązanie zagadki: to lody pistacjowe smażone w głębokim tłuszczu. Naprawdę.
W momencie przygotowania tego deseru kucharz wyciąga z NIELUDZKO zimnej lodówki mały, okrągły kamyk lodzik, obtacza w czym trzeba i wrzuca niczym pączka, do zbiornika z wrzącym tłuszczem. Po chwili wychodzi – nadal zimny! – lód w cieście :D
A skoro przy lodach jesteśmy – to jest shaved ice. Pan miał WIELKĄ bryłę przezroczystego lodu, którą “heblował” do postaci cieniutkich paseczków, łamał je i nakładał do kubeczka, a na końcu polewał syropem. Lżejsze od lodów i świetne na 30 stopni Celsjusza w cieniu.
Po trzecie – coś na ząb
Ta kanapka sama w sobie nie była jakaś super halo, ale widzicie te chipsy obok? Nie prosiłem o nie. W Nowym Jorku bardzo łatwo dostać spory side tak po prostu, bo jest przewidziany w menu jako nierozłączna część dania. Spodobało mi się :)
A to jest nowojorski hummus z małej, urokliwej knajpki Mogadore. Tej, w której zwykł kiedyś bywać Woody Allen :)
OK. Tego zdjęcia dotyczy nie jedna, a wiele anegdotek. Zacznę od Snapple, czy picia. Słyszałem o nim w dziesiątkach różnych seriali/artykułów/podcastów i książek. Faktycznie jest tak paskudny, jak opowiadano. Oczywiście, musiałem sprawdzić samemu.
Kolejny niech będzie ogórek kiszony. To jakieś nowojorskie zboczenie, tam “pikla” można złapać do prawie wszystkiego.
Zestawienie domykam burgerem. To był zwykły burger z podłego burger jointa, cena koło pięciu dolarów (to BARDZO tanio jak na podobną szamę przy Flatironie) a był tak pyszny, że ślinię się na sam widok zdjęcia. Tak mocny, że pomiędzy kęsami nie dało się oddychać i tak doprawiony, że od tamtej pory inne mi mniej smakują :)
Po czwarte – coś na śniadanie
Dopiero czwartego dnia udało mi się wstać po szóstej, a zatem wyjść z domu gdy były już otwarte bajglownie. O ludzie. Nowojorski bajgiel (plain, baked, veggie cheese) to jest coś TAK PYSZNEGO, że po prostu się poddaję z opisem. Trzeba spróbować.
Ostatecznie najbardziej posmakował mi zestaw ze świeżo wyciskanym, lodowatym sokiem z pomarańczy. Mieszkałem koło Central Parku, więc brałem coś takiego do papierowej torby i szedłem zjeść śniadanie patrząc na piękny, budzący się błyskami okien i ryknięciami syren Manhattan.
Po piąte – coś SŁODSZEGO
Big Gay Ice Cream. Kultowe, mega wpływowe lody, po które specjalnie jedzie się sporą część wyspy. Ręka po lewej należy do Kasi Gandor, która wzięła giganta z większą ilością czekolady niż niejeden słoik Nutelli. Ręka po prawej należy do mnie.
Mój rożek miał w środku “glazurę” z posolonego, skondensowanego mleka. Potem wylano tam śmietankowo-waniliowy lód. A potem lód również polano posolonym, skondensowanym mlekiem. TO BYŁ NAJLEPSZY LÓD W MOIM ŻYCIU.
(Ciekawostka: w sam koniuszek rożka, o czym wcześniej nie wiedziałem, też mi dano trochę Nutelli.)
(Kocham Big Gay Ice Cream.)
… a za to zdjęcie nawet nie wiem, jak się zabrać. Jason Hunt uznał, że pokaże mi kultową knajpę z czekoladą, Maxa Brenneta. No i trochę popłynęliśmy. Widzicie szklankę? To darmowa woda z kranu, jedyna zdrowa rzecz na stole :))
Widzicie bitą śmietanę? Pod nią chowa się blisko półlitrowy mix lodów o smaku: czekolady, masła orzechowego i wanilii wymieszany z prażonymi w chilli orzeszkami, wędzonymi bananami, cynamonowymi jabłkami i jeszcze paroma cudownymi dodatkami. Jakby mi było mało czekolady, dostałem jeszcze dwie dodatkowe polewy w osobnych naczyniach.
Widzicie połówkę pizzy? To jest pizza z Nutellą i marshmallowami.
Przysięgam, że się z tej knajpki po prostu wytoczyłem.
Po szóste – coś, czego się bałem
Jak być może wyniuchaliście z dotychczasowych zdjęć, nowojorczycy bardzo lubią pikle i maczanie różnych rzeczy w głębokim tłuszczu. Na festiwalu świętego Gennaro znalazłem więc oczywiście deep fried pickles.
Nie.
A to z kolei mój lokalny 7eleven. Widzicie te trójkąciki? To są nachosy otoczone (chyba) jakimś mięskiem i (na pewno) serem a potem usmażone w głębokim tłuszczu w ostrej panierce.
Nie.
Po siódme – coś, o czym zapomniałem
Zapomniałem uwiecznić dla Was na zdjęciu hot doga od ulicznego sprzedawcy. Kosztował dolara i był bardzo niedobry, no ale wiecie, hot dog w Nowym Jorku i tak dalej :))
O, i tyle ode mnie.
Jeśli macie jeszcze jakieś pytania dotyczące szamy w Wielkim Jabłku to piszcie w komentarzach, chętnie się poudzielam. A jeśli o czymś faktycznie zapomniałem (nie tylko zrobić zdjęcia, ale też zjeść w ogóle) to tym bardziej piszcie! Wracam do NYC na sto procent, więc następnym razem nie chcę przegapić!
Wszystkie dotychczasowe teksty dotyczące Nowego Jorku znajdziecie tutaj. Wszystkie filmy o tym wyjeździe – tutaj. A przy pomocy tego linku możecie zapisać się do Tajemnej Listy i na bank nie przegapić kolejnych materiałów z wyprawy na Manhattan :)
Ciao,