Do niedawna było średnio. Granie sprawiało mi przyjemność, ale rzadko czułem taką prawdziwą-prawdziwą radochę. Pojawiła się przy Personie 4 czy Guacamelee, czy też Rogue Legacy; pojawiła się przy nowym inFamous. Jasno rozbłysła przy Fire Emblem czy Destiny. Ale, o ile dobrze pamiętam, kiedyś towarzyszyła mi ciągle.
Czemu tak?
Wydaje mi się, że zebrały tutaj swoje żniwa trzy powiązane kwestie. Po pierwsze, przyjęło się, że głównym odbiorcą gier video są dwie grupy wiekowe. Nie za bardzo przyznający się do swojego wieku nastolatkowie oraz ludzie po dwudziestce, czasem trzydziestce. Podobno statystyczny gracz generalnie ma trzydzieści parę lat. Ergo: nie może być zbyt dziecinnie.
Po drugie, próba zrzucenia z siebie metki “pstrykania dla dzieci”. Lata bzdurnych dyskusji próbujących sztucznie odseparować gry od kultury doprowadziły do sytuacji, w której większość rynku próbuje jak może udowodnić całemu światu, że jest jak najzupełniej poważna.
Po trzecie, inwestorzy. To często nie są panowie, którzy docenią miliony punktów i pękate gwiazdki.
Efekt?
Szare ulice. Smętne kolory. Brzydka pogoda. Smutny protagonista. Ktoś umarł. Mafie, skorumpowana policja, źli politycy. Wieloletnie długi i wykorzystujące swoich klientów korporacje.
Współczesne, mainstreamowe gry wideo.
A gdzie dobra, porąbana zabawa?
Piszę o tym wszystkim, bo sprawiłem sobie ostatnio na PS Vitę grę Final Fantasy X. W czasach jej młodości nie posiadałem odpowiedniej konsoli, potem jakoś brakowało czasu nadrobić. Postanowiłem zatem podjąć się klasyka w odnowionej formie mobilnej teraz, przez wakacje.
I wiesz co? Początkowo STRASZNIE mnie odrzuciło.
Główny bohater zachowuje się jak głąb, w “poważnych” chwilach prawie na pewno ktoś w tle zrobi jakiegoś głupiego gaga, logika walk nie istnieje a reżyseria niektórych scen kładzie na łopatki biedniejsze sezony Friendsów.
Jestem zatem na wysokości trzeciej, czwartej godziny w fabule i myślę sobie: “to ma być ten legendarny FFX? To jest ta gra, którą zachwycały się pokolenia? Przecież mój protagonista przez połowę dialogów tylko chrząka!” Aż zgooglowałem sobie czołówkę, by się upewnić, że na pewno nie gram w coś innego.
I dopiero po kolejnych kilkudziesięciu minutach rozgrywki dotarło do mnie, o co chodzi. Ja się po prostu odzwyczaiłem od klasycznych gier projektowanych po to, by były zabawą.
Wnioski?
Mam ochotę grać tylko w takie rzeczy :) Cieszę się, że twórcy GTA odpuścili powagę obecną w czwórce i piątka ociekała często prymitywną groteską. Albo że w Destiny mogę robić podwójny skok, życie bez niego nie jest przecież pełne.
Cieszy mnie, że Japonia to równie hermetyczny kraj. Pachnąca wiśnią i rybkami kultura w zalewie super poważnych, mega mrocznych gier z zachodu nadal pcha i produkuje kolejne, skrajnie absurdalne tytuły gmerające po rubieżach tego, co nazywamy parę lat później mainstreamem.
Cieszy mnie też, że sytuacja zaczyna się odrobinę odwracać i u nas. Amerykańska scena podcastowa i sporo niezależnych blogerów znowu domaga się dobrych co-opów. Znowu w cenie są takie zapowiedzi takich rzeczy jak No Man’s Sky, Sunset Overdrive czy – szczerze mówiąc, jak zwykle – nowa Zelda.
“Dorosłe” tytuły też chcą być dorosłe nie tylko dla zasady, ale dla stylu i pewnych osiągnięć. Tak jak nieodmiennie kojarzący mi się z pierwszą częścią Thiefa horror Order 1886. Jak to mawiają – dajesz Lovecrafta, dostajesz Tucholskiego.
Nie mam nic do poważnych gier. Są potrzebne i uwielbiam w nie grać. Ale dobrze, że już trochę z przesadnej miłości do nich wychodzimy i znowu będę mógł sobie uczciwie wybierać, czy dany wieczór spędzam z posępną miną czy też chichrając się jak niewinne dziecię przy zbieraniu jakichś głupich kulek z planszy.
Ach. Będzie super :D
Ciao,