Szykuj kawkę, bo nadchodzi Dobra Historia! Otóż widzisz, właśnie wróciłem z mojego pierwszego Przystanku Woodstock! Podróż do domu zaczęła się od sprzedania nam biletów na nieistniejący pociąg, więc w sumie potem było już tylko lepiej :D
No, ale po dwunastu godzinach przeżytych na litrze wody i połówce mieszanki studenckiej doturlałem się wreszcie do mieszkania, zjadłem wszystkie parówki, jakie tylko byłem w stanie znaleźć na osiedlu i w spokoju mogę usiąść do pisania tych słów.
Chociaż szczerze mówiąc trochę głupio mi je pisać, bo na dziewięćdziesiąt procent i tak już o sporej części przygód zdążyłem zapomnieć. Nie dlatego, że były gorsze lub niefajne, ale po prostu było ich OD GROMA i każda wypływała naturalnie z poprzedniej :-) Ale może jakoś damy radę, co nie?
W trzech słowach: festiwal jest przepiękny. Zaczyna się budującą, dumną przemową Jurka i przelotem Iskier a pozostałe chwile imprezy budują już w większości sami uczestnicy. Pomiędzy namiotami zaczynają wyrastać losowe spotkania, ktoś przebiera się za mammograf, ktoś spędza popołudnie strugając naprawdę długi maszt dla flagi swojej rodzinnej wioski.
Myśmy też szybki zrzucili nasze torby do cieplutkiego namiotu :)
Oprócz świetnej muzyki (BUDKA SUFLERA, DOBRY BOŻE!!!) najbardziej zaskoczyły mnie dwie rzeczy.
Po pierwsze – życzliwość
Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem równie ogromną grupę równie miłych i przyjaznych festiwalowiczów. Setki tysięcy ludzi rozmawiało między sobą na miliony tematów, w zasadzie co kwadrans ktoś łapał kogoś na losową wymianę zdań w luźnej atmosferze.
Strażacy częstowali ludzi wodą.
Nawet gdy w zapatrzeniu wpadały na siebie dwie osoby to zamiast zwyczajowej Warszawskiej Rutyny (znanej też podobno pod nazwami Krakowskiego Standardu czy Gdańskiej Okolicznościówki) zaczynały się poprawiać, przepraszać, uśmiechać i namawiać na piwo :D
Klimat udzielał się nie tylko Polakom. W trakcie jednego ze spacerów pogadaliśmy też dłużej z Robertem i Hannąh. Przyjechali z Holandii i generalnie trochę przeszkadzał im brak wina, choćby w plastikowych kubeczkach, ale za to klimat i pogoda rekompensowały im to z nawiązką :)
Po drugie – organizacja
Ekipa pracująca w WOŚPie / Kręciole / przy organizacji Woodstocka i dookoła tych projektów to współcześnie jedni z moich największych idoli. Młodzi, sprytni i nieziemsko zaradni ludzie własnoręcznie pchają do przodu wydarzenia o skali, która często przerosłaby kilkusetosobowe zespoły. A jest ich kilkudziesięciu w najliczniejszych chwilach.
To dzięki nim impreza zbierająca ponad milion pozytywnych wariatów z całej Polski i połowy Europy chodzi po mistrzowsku, bez zgrzytów. Ekipy ratunkowe nie mają nawet minuty obsuwy; fenomenalnie przeszkolony Pokojowy Patrol wyrasta spod ziemi zawsze gdy jest potrzebny; komunikacja przebiega bez problemów i zbędnej agresji. Serio – zobaczyć to od środka to jak zobaczyć wnętrze najpiękniejszego zegarka na świecie :)
Fajnie też spisali się sponsorzy wydarzenia. Razem z Karoliną na Woodstock pojechaliśmy razem z marką Lech, więc skupię się na ich atrakcjach. Spodobały mi się, bo były przemyślane. O właśnie – to tak jak z całym festiwalem. Tam prawie wszystko było “przemyślane”, a to w moim odczuciu naprawdę ważny komplement :)
No, w każdym razie. Zielony brand przywiózł ze sobą ścianę chłodzącej mgły wodnej, parę miasteczek piwnych, wielką scenę puszczającą często Gorillaz i AC/DC (więc ja byłem wniebowzięty), mobilne toalety, mobilnego Pana Kucharza serwującego ciepłą jajecznicę oraz wieeelki teren darmowych natrysków. Sami z nich skorzystaliśmy i powiem Ci, że co jak co, ale lodowate mycie głowy w dwadzieścia osób naraz to naprawdę genialny ekwiwalent kawy :D
Swoją drogą, zobaczenie myjących się zgodnie i obok siebie: czterdziestoletniego punka całego w tatuażach i szramach oraz szesnastoletniej dziewczynki nakładającej na włosy trzecią odżywkę to też budujące przeżycie.
A tak w ogóle to po części z tych atrakcji Załoga Leszka przewiozła nas specjalnym, zmodyfikowanym quadem więc już w ogóle był czad!
Przystanek Woodstock 2014 – podsumowanie
Ciężko się nie zakochać, wiesz?
Na scenę wychodzi Lao Che i kilkaset tysięcy ludzi śpiewają razem z nimi każdy jeden kawałek. Na karimatach na wzgórzu oglądają sobie koncert starsze małżeństwa zasuwające piwo za piwem i cieszące się, że są na festiwalu. Gdzieś ktoś montuje sobie z dwóch deskorolek amatorskie szczudła. W błoto rzucają się rodzice z dzieciakami i wielkie, przeszczęśliwe psiaki.
A potem, po każdym koncercie na scenę wychodzi Jurek i śpiewa razem z ludźmi “Sto lat” dla artysty, który właśnie wystąpił. Tutaj na zdjęciu pierwszy bis sprzedających naprawdę ciepłe emocje Protoje.
BARDZO się cieszę, że wreszcie sam sprawdziłem o co chodzi tym wszystkim znajomym, którzy generalnie lubią rozmawiać o festiwalach, ale jak temat schodzi na Woodstock to włącza im się wykład na półtorej godziny. Chyba sam dołączę do tego grona :-)
Zaraz będzie ciemno!
Ciao,
///
PS: Wpis jest efektem współpracy z marką Lech. Tradycyjna już na jestKulturze, charytatywna składka wynikła z przeprowadzenia na blogu akcji leci dla Katarzyny Hawryło. Też jej możesz pomóc przez tę specjalną stronę. Bardzo miła dziewczyna :)