Czasem wydaje mi się, że nie ma na całym świecie bardziej odległej rzeczy niż mój aktualny cel. Bywają takie dni, że zza chmur, krzaków i kolejowej trakcji po prostu go nie widać. Każdy tak ma, oby rzadziej niż częściej. Pytanie brzmi zatem: co wtedy robić?
Co robić, gdy się odechciewa?
Widzicie, dostałem parę dni temu maila od Czytelniczki. Prosiła mnie o wsparcie, o radę. Bardzo starała się o zrealizowanie jednego prawie zupełnie niezależnego od jej działań celu i, jak to z reguły bywa przy niezależnych od naszych działań celach, nie udało się jej. A przecież poświęciła naprawdę, naprawdę dużo emocji, uwagi i czasu. To była wielka inwestycja bez absolutnie żadnego zysku zwrotnego.
Spytała się mnie zatem:
Może lepiej w ogóle nie marzyć, żeby nie być zawiedzionym jak nie wyjdzie?
I już miałem to jakoś barwnie skomentować, gdy doczytałem dalej:
Ale z drugiej strony marzenia w pewien sposób nadają tempo naszemu życiu. Bo gdybyśmy do niczego nie dążyli, na niczym by nam nie zależało i co byśmy robili? Co kolorowałoby naszą szarą rzeczywistość?
Hej, jeśli mogę, nie “w pewien sposób”!
(I nie “szarą”, ale to rozmowa na inną okazję.)
Nigdy nie mów, że marzenia “w pewien sposób” nadają tempo życiu!
Bez autonarracji, bez poczucia, że nasze życie ma cel i znaczenie, i istotę, i większy-niż-my-sami przyczynek trwania NIE MA jakiejkolwiek rozmowy o poczuciu szczęścia. Bez tego można zapomnieć o samorealizacji, o zdrowych relacjach z otoczeniem, o zaspokojonych aspiracjach rozwoju i społecznej wartości. Zgodnie z badaniem Danner, Snowdon i Friesen (University of Kentucky, 2001) ludzie, których opisywanie samych siebie jest bardziej skupione na celowości i pozytywnych emocjach zwyczajnie ŻYJĄ dłużej :)
Bywają takie dni, że nie mam ochoty wstać do dwunastej. Nie jestem w stanie sobie w takie podłe ranki przypomnieć, po co tak naprawdę cokolwiek prowadzę, czemu tak naprawdę się czymkolwiek zajmuję. Sięgam wtedy po pada i gram na pleju lub idę na siłownię. Jak jest źle to potrafię mieć taki stan nawet do popołudnia. Ale ostatecznie zawsze wygrywam. Odechciew wymięka, kuca, pęka a ja zabieram się z napędzaną kofeiną energią by wypuścić z siebie kolejne osiem stron maszynopisu, dwa wpisy, jeden scenariusz i dziesiątki maili.
Nawet jeśli nie umiem dokładnie powiedzieć: “po co”.
Wiecie dlaczego?
Bo całym magicznym trickiem produktywności jest wiara w coś. Może być jedna kwestia. Może być wiele. Spośród wielu spraw, w które wierzę ja prywatnie, jedną z ważniejszych jest głębokie przekonanie o wadze i wartości dzielenia się tym co pomaga rozprzestrzeniać życzliwość, dobry humor, spokój psychiczny i narzędzia do późniejszego rozwoju.
Nawet jeśli nie wiem, po co piszę dany, konkretny wpis to przynajmniej wiem, że jest on spójny z moimi wartościami i nawet jeśli mnie nigdzie daleko nie zaprowadzi, to zarazem absolutnie nikomu nie zaszkodzi.
Co próbuję powiedzieć: cechą małego życia jest marzenie o życiach małych.
Podziwiam tę Czytelniczkę, bo jest dziewczyną młodą i jej plany przebijają skalę, którą często reprezentują ludzie nieźle po trzydziestce. Tym razem się jej nie powiodło. Ale sam fakt, że była gotowa walczyć o coś równie wielkiego tak wcześnie upewnia mnie, że jeszcze w swoim życiu swoje zrobi. Jeszcze namiesza tam, gdzie uzna za stosowne.
Od większości NAPRAWDĘ doskonałych marzeń oddziela nas – mnie i Ciebie – przynajmniej tysiąc kilometrów.
Nie wiem kiedy dokładnie zamieszkam na pół roku w Nowym Jorku.
Nie wiem, czy kiedykolwiek będę godny wypicia wspólnej kawy z Neilem Gaimanem.
Nie wiem, czy kiedykolwiek podołam napisaniu wspólnej piosenki z Kristianem Matssonem.
Nie wiem, czy będę miał własną markę kawy i czy zdążę podarować jedną z pierwszych paczek Davidowi Lynchowi.
Nie wiem, czy kiedykolwiek zobaczę Ziemię z orbity.
Nie wiem.
Wiem za to, że mogę uczyć się języka i rozwijać moje źródła zarobku w dolarach. Wiem, że mogę szkolić się w pisaniu i każdego dnia próbować napisać zdanie o jedno oczko lepsze, niż dnia poprzedniego. Mogę z odwagą spisywać swoje emocje i zastanawiać się, które z nich nadałyby się na piosenkę. Mogę też próbować coraz lepszych kaw. Lub amatorsko uczyć się fizyki.
Każda z tych kwestii jest oddalona ode mnie dokładnie o jedno wyciągnięcie dłoni.
Każda z tych kwestii jest sznurkiem przywiązanym do ciężkiej, nieforemnej i strasznie upierdliwej w logistyce skrzyni zakopanej pod stertą liści tysiące, tysiące mil ode mnie.
Drugą rzeczą spośród wielu, w jakie wierzę jest to, że sznurek ten sam się nie szarpnie.
Dajcie czadu, Odważni Marzyciele.
Ciao,