Niewiele jest książek, do których naprawdę lubię wracać. Tj. może i sporo – tylko że większość takich powrotów to potrzeby urojone, takie które znikają w momencie powtórnego dotknięcia okładek. Tym bardziej jestem zdziwiony, że do mojego grona evergreenów wdarło się szturmem World War Z.
Świetnie napisany zbiór wywiadów i reporterskich opisów kusi mnie za każdym razem, gdy mijam w mieszkaniu grzbiet jego grubego wydania. Wystarczy, że spotkał mnie trochę trudniejszy ciąg wyzwań a wieczorem prawie natychmiast mam ochotę wrócić do Filarów Ziemi, The Wind-Up Bird Chronicle, czy właśnie WWZ.
Tylko że przy Follecie i Murakamim uspokajam się po chwili zamyślenia na temat fabuły, a dla Maxa Brooksa wręcz automatycznie tworzą się w nadchodzących popołudniach szerokie luki na jeszcze jeden bieg przez wydarzenia Wojny Totalnej. Przy czym Plan Redekera czy poświęcenie Raj-Singha mogę opowiadać z dokładnością godną własnych wspomnień.
Czemu tak?
Zastanawiałem się nad tym ostatnio.
Wydaje mi się, że spora w takim stanie rzeczy zasługa, hmm… “przekąskowej” natury danej książki. Pojedynczy reportaż Brooksa to trochę jak pojedyncze opowiadanie Lovecrafta. Mam poczucie zjedzenia jakiejś “całości”. Przy kupce wstydu sięgającej sufitu nie rozbabrywanie się w kolejnych czytaniach czy oglądaniach naprawdę zyskuje na wartości. Z podobnych powodów furorę robią przecież seriale – jest ich dokładnie tyle, ile masz czasu (1*20min = 20min, ale 3*20min = godzina). Choć z tym czasem to różnie bywa, hehe ;)
World War Z jest super. Kupiłem tę książkę tylko dlatego, że była fajna promocja w Matrasie, a dzisiaj wracam do niej średnio raz na pół roku, raz na rok. Uwielbiam to, z jaką plastyką i gracją udało się Brooksowi narysować sieć relacji między krajami, kulturami i – czasem – nawet pojedynczymi uczestnikami wyniszczającego konfliktu z żywymi trupami. Oprócz konstrukcji “bite-size”, książka wygrywa zatem moją uwagę swoją wysoką jakością i dystansem, kunsztem autora.
No i zostają wreszcie same zombie. Lore Brooksa jest ciekawy, bo odrębny od paru przyjętych kanonów. W wielu fabułach bohaterowie są świadomi “dziedzictwa Romero”, o którym szczerze mówiąc wiem najmniej i jeszcze się nie zgłębiałem. Innymi słowy – bohaterowie tych książek i filmów “wiedzą” czym są zombie. Wiedzą z popkultury. Pomaga im to zarówno w narracji ;) jak i w podejmowaniu środków zaradczych.
Z drugiej strony mamy Kirkmana (The Walking Dead), gdzie zamiast słowa zombie autor proponuje: walkers, hoarders itp. Tamte fikcyjne postacie w swojej popkulturze zombie nie miały. Daje to większy strach, głębszą problematykę, więcej wątków związanych z etapem poznawczym.
Brooks plasuje się po środku. Z jednej strony bohaterowie znają pojęcia, z drugiej zaś muszą sami dochodzić do tego, że bez dekapitacji się nie wygra. Fajnie jest uświadamiać sobie, jak te wszystkie małe części projektowanego świata wpadają niczym puzzle w ogrom dzieła, jakim jest ostatecznie książka.
Warto.
Co do filmu – zdania nie mam. Podobno jest kijowy, ale jeszcze nie widziałem. Używam kadru w nagłówku, bo przy blogowaniu o książkach jest zawsze ciężko o dobre, poziome grafiki a ta wygląda odpowiednio czadowo. Zamierzam jednak tę produkcję nadrobić i wtedy się wypowiem do końca.
Ale książkę warto :)
Pewnie też będziesz potem do niej wracać.
Ciao,