Dlaczego nie zdecydowałem się pracować w korpo

 

Był taki czas, że na sto procent chciałem pracować w ogromnej korporacji. Co więcej – miałem nawet taką możliwość! Ostatecznie jednak odmówiłem wszystkim propozycjom i robię tonę innych rzeczy. Dlaczego?

Zanim się rozwinę na tytułowy temat, chcę jeszcze tylko powiedzieć: Jesteście najlepsi, dziękuję! Uwielbiam, gdy po trudnym dla mnie tekście dostaję feedback ostatecznie mogący znaleźć ujście w czymś konstruktywnym. Ten wpis jest bowiem zbiorczą, długą odpowiedzią na drugie najpopularniejsze pytanie, które nadal widzę w codziennych mailach. Odpowiedź na pierwsze miała premierę w listopadzie :)

Znajdziesz ją tutaj:

[button size=”medium” color=”blue” style=”none” new_window=”true” link=”http://andrzejtucholski.pl/2013/jednak-studia/”]Dlaczego zdecydowałem się iść na studia[/button]

A teraz przechodzę do mięsa.

Najpierw: dlaczego chciałem pracować w korpo?

Odpowiedź jest prosta. Obejrzałem w decydującym momencie życia „Capital City”, taki brytyjski serial o maklerach pracujących w City mający oryginalną premierę w 1989 roku. Potem podlałem sprawę „Dziękujemy za palenie” aż wreszcie podkreśliłem prawie całą zawartość „Małych Wielkich Spraw” Toma Petersa. Kto zna, ten rozumie.

Ostatecznie na pierwszy tok studiów wybrałem interdyscyplinarne zarządzanie, ale o nim pisałem przecież ostatnio. Miałem wtedy z tyłu głowy myśl, że mogę jeszcze zmienić zdanie, ale prawie na pewno planowałem aplikować do jakiejś wielkiej firmy. Blogowanie było dla mnie wtedy wyłącznie zabawą na luźne popołudnia.

Co mnie kusiło?

Korporacje są twardymi, określonymi środowiskami, w których można naprawdę dużo osiągnąć. Pewnie dla kogoś mogą wydawać się „maszynami do mielenia ludzi”. Jest w tym sporo prawdy, bo niestety bez 200% sprytnie lokowanej pracy całkiem łatwo zostać tam na parę lat szeregowym trybikiem bez perspektyw. A potem wylądować z powrotem na bruku przy najmniejszej restrukturyzacji. A potem mieć problem.

Tyle że ja wolę, gdy jest ciężko. Taki system brzmi jak ciekawe wyzwanie!

Zawsze miałem przekonanie, że pomimo krótkich nocy, męczących dni, niewygodnych krzeseł i zbliżającej się wizji noszenia okularów warto jest się w takiej wielkiej korpo-grze spróbować. Może nie na całe życie, ale chociaż raz. Bo choć można przegrać, można też wygrać. A stawki są spore. Szczególnie, że korporacja to tylko słowo klucz – niektórzy wolą gatunkowo rozwijać się przy marketingu, inni np. przy audycie :)

Co zabawne – nigdy mi jakoś przesadnie nie zależało na pieniądzach. O wiele bardziej przemawiała do mnie wizja bycia osobą przy stole, na którym rozgrywa się przyszłość jakiegoś ogromnego dealu. Nadal wierzę, że to są takie chwile, które aż się proszą o późniejsze ekranizacje :)

Dobry garniak czy w wersji dziewczęcej – klasyczny kostium; codzienne latte z sieciówki, nowy laptop, służbowy samochód i inne tego typu rzeczy kuszą. Może nie wszystkich, ale mnie kuszą niesamowicie. Wychowałem się na kulturze promującej taki system (co ciekawe, bo moi rodzice są raczej typami naukowców) i mam go w żyłach na równi z pisaniem :) Wydaje mi się, że byłbym w stanie wymienić podobny styl życia na oddawanie firmie naprawdę wielu godzin każdego jednego dnia. Bo w sumie dokładnie do tego się cały ten cyrk sprowadza.

Byłbym w stanie podjąć taką decyzję, ale ostatecznie z niej zrezygnowałem. W ostatnich latach odmówiłem sumarycznie czterem propozycjom rekrutacyjnym związanym z marketingiem, jednej związanej z zarządzaniem projektami i jednej związanej z brokerką (btw, jeśli chodzi o wpływ blogowania na atrakcyjność rynkową to faktycznie coś jest na rzeczy).

Sam też od dawna nie wysłałem nigdzie żadnego CV.

Dlaczego do tej pory odmówiłem wszystkim propozycjom?

Powodów jest parę.

Po pierwsze – o ile byłbym w stanie psychicznie pogodzić się z oddawaniem ogromnej porcji dnia w zamian za korporacyjny lifestyle tak absolutnie nie jestem fanem posiadania szefa :-) Warto się nad tym zastanowić.

Pracowałem już w życiu w paru redakcjach (w jednej z nich jako naczelny!), w dziale kreatywnym jednej średniej wielkości firmy i nawet jako doradca w sklepie z grami wideo. To były ciekawe przygody ale – no właśnie – przygody. Umiem wykonywać polecenia i jeśli komunikacja w biurze jest dobra to nawet mi to nie przeszkadza. Ale z tą komunikacją to sam wiesz, jak często bywa. Nigdy w życiu nie mamy pełnej wolności, ale więcej niż 50% autonomii oddać w zastaw najwyraźniej nie potrafię. W korpo ciężko o szefa – partnera dzielącego wspólną misję.

Po drugie – nie warto podchodzić do korpo z przesadnym romantyzmem. Ten sportretowany przeze mnie przed chwilą lifestyle menedżera w niezłym audycie jest ekstra, ale też w praktyce stanowi wyłącznie otoczkę dookoła excela (uproszczenie zamierzone). Już po pierwszym semestrze statystyki, ekonomii i innych księgowych niuansów wiedziałem, że to nie dla mnie. Interesują mnie negocjacje, kreatywne brainstormy i projektowanie strategii. Tyle że nigdy bym się nimi nie zajmował, bez wcześniejszej dekady odpracowanej grzecznie jako szeregowiec. Na taką wymianę środków i możliwości nie zgodziłbym się nigdy.

Po trzecie – zbyt kocham pisać. To taki trochę miękki powód, ale szczerze wierzę, że marzenia powinny być absolutnym fundamentem jakichkolwiek planów. Tak mi zawsze powtarzali rodzice i jeszcze nigdy się na tym przekonaniu nie przejechałem. Pamiętam, że w liceum zdarzyło mi się z raz czy dwa razy doprowadzić do spięć z dalszymi kolegami lub koleżankami, bo absolutnie nie rozumiałem jak można decydować o swoim życiu pod kątem aktualnej sytuacji rynkowej. Nie rozumiałem, jak można nie chcieć jej rozegrać pod swoje własne plany w taki sposób, by działała jak katalizator. Dzisiaj już nie chce mi się na ten temat rozmawiać – po prostu robię swoje. Piszę. Być może za parę lat przyjdzie robić mi coś innego, ale na teraz opowiadanie historii jest dla mnie bardzo dobre.

(A co ciekawe – tak jak ja kocham pisać, tak niektórzy moi znajomi kochają np. optymalizować koszty albo negocjować z klientami warunki umów! Poważnie! Dla mnie to trudne do wyobrażenia, ale bardzo to szanuję. Tacy ludzie w korporacjach odnajdują się fenomenalnie.)

Efekt?

Gdy w 2013 nadrabiałem pierwszy sezon Suits to złapał mnie bardzo trudny do opisania sentyment. Na spotkaniu z Iriną Werning paradoksalnie najciekawiej rozmawiało mi się z pewnym Hindusem, ostrym niczym żyleta biznesmenem wysoko w hierarchii Prudentiala. Jak widać, marzenie o penthousie z widokiem na Central Park (w którym bywam 4 godziny w środku nocy, ale co tam) gdzieś tam z tyłu głowy ma się dobrze.

Bardzo podziwiam ludzi, którzy idą do korporacji z wielkimi ambicjami. Podziwiam też tych, którym się faktycznie udaje. Tyle że decyzję – tak sądzę – już podjąłem. Będę ich podziwiał z zacisza własnego mieszkania lub aktualnie obsiadywanej kawiarni :)

Wniosek

Korporacje nie są dla wszystkich. Nie warto przesadzać z gloryfikowaniem ich wizerunku (niech podstawą będzie uruchomienie filtra odróżniającego employer branding od faktycznych przywilejów). Historii o biznesmenach, którzy po 20 latach pracy w korpo niesamowicie żałują zmarnowanych lat jest zbyt dużo, by zamiatać je pod dywan. Jeden taki odmieniony człowiek, może nie tak dramatyczny aczkolwiek swoje przeżył, wypowiadał się nawet kiedyś dla jestKultury :)

Ale z drugiej strony historii o ludziach, którym korpo zapewniło ekstra życie jest za dużo, by jednogłośnie wyzywać ich grupę społeczną od lemingów. Bzdura. To co do zasady inteligentni ludzie, a narzekają głównie ci, którym się nie powiodło :) Trzeba być tylko ze sobą szczerym, czy to jest coś co faktycznie chce się robić. Oraz czy jest się w stanie podołać wyzwaniom, bo wytrzymałość emocjonalna to bardzo pomijany społecznie temat. Jeśli ma się wątpliwości, to warto poczytać oraz pochodzić np. na Aule Polskie i pogadać z ludźmi tam. Potrafią dać do myślenia, potrafią zainspirować.

Jestem pewien, że w innym życiu bardzo bym chciał sprawdzić swoje umiejętności „pod krawatem”. Nie jest to jednak najbliższa przyszłość. (Aha – co innego praca w firmach małych lub wręcz startupach – ale wtedy ten wpis miałby stron nie cztery a dziesięć. Przy innej okazji, obiecuję!)

Dodatkowa przyjemność

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w trakcie prac nad tym złożonym wpisem wszedłem w bliższą relację z wydawnictwem Muza. Zdecydowaliśmy się zatem dodać tutaj krótką recenzję ich nowej książki – skoro kultura to kultura :-) Nakładem Muzy ukazała się właśnie na rynku książka „Joy” autorstwa Jonathana Lee. Na Amazonie ma 4.7 na 5 gwiazdek, to bardzo dobry wynik. Nic dziwnego, że brytyjski „The Observer” nominował ją do tytułu książki roku 2012.

Przeczytałem jakiś czas temu prebooka i przyznam, że jestem pod sporym wrażeniem. To napisana niesamowicie luźnym i płynnym językiem historia kobiety, która po wielu latach dominowania w korporacji… wylatuje z okna.

Prowadzona dynamicznie fabuła wyjaśnia tajemnicę dziwnego lotu Joy. Tło jest z kolei interesującym i dobrze wpasowującym się w mój dzisiejszy tekst komentarzem na temat korporacji i ich wpływu na ludzkie życie. Sam autor ma w swojej historii spektakularne porzucenie pracy w dobrej kancelarii prawniczej, więc akurat z jego zdaniem można się liczyć.

Ze swojej strony serdecznie tę lekturę polecam. Nie jest typowym hejtem na korpo, nie jest też przesadnie pochwalna. Niby wygląda jak książka raczej dla kobiet, ale jako facet czytało mi się ją naprawdę przyjemnie. Rzeczy ukryte pośrodku ekstremów to zawsze wątki warte uwagi.

Aha! Dla Czytelników jestKultury wydawnictwo przygotowało specjalną promocję. Pod poniższym linkiem czeka dedykowane powitanie i w ogóle, zapraszam:)

[button size=”large” color=”red” style=”none” new_window=”true” link=”http://muza.com.pl/content/64-jestkulturapl”]”Joy” dla Czytelników jestKultury![/button]

Ciao,

Andrzej Tucholski


///

PS: Wpis jest efektem współpracy z Wydawnictwem Muza. Tradycyjna już na jestKulturze, charytatywna składka wynikła z przeprowadzenia na blogu akcji leci dla Oliwki, bo takiej fajnej dziewczynce trzba pomóc! Jeśli masz ochotę to też możesz pomóc :)

CO TO ZA MIEJSCE?

Cześć! Mam na imię Andrzej. Jestem psychologiem biznesu i strategiem “od skuteczności”, a także pisarzem i scenarzystą.

To jest moja strona domowa. Znajdziesz tu kilkanaście lat tekstów z bloga, sporo aktualnych informacji oraz linki m.in. do podcastu “Przekonajmy się”, książki “I co z tym zrobisz? Rozwiń swoją wysokosprawczość”, książki “Umowy Śmieciowe”, oraz serialu audio “ej, nagrałem ci się”.

INFORMACJA

Żadnej publikowanej przeze mnie treści (blog, youtube, podcast, instagram, newsletter, książki, ebooki itp.) nie można traktować jako profesjonalnej porady psychologicznej. Nie udzielam ich też przez mail czy komunikatory.

W przypadku jakichkolwiek problemów lub potrzeb psychoemocjonalnych, gorąco zachęcam do kontaktu z fachowcem – psychoterapeutą lub psychiatrą. To wspaniali profesjonaliści, z których usług warto korzystać.

© Andrzej Tucholski 2009-2022 Wszelkie prawa zastrzeżone | Projekt strony & wykonanie: Designum.pl | Polityka prywatności i cookies