Mam z Portugalii wiele, naprawdę wiele wspomnień. Nic dziwnego, spędziłem tam pół roku życia. Większość z nich zamieniłem z moich prywatnych myśli we wnoszącą wartość w Twoim życiu listę lekcji, których nauczyłem się w Porto. O jednym jednak nie wspomniałem.
W czołówce pachnących oceanem i słońcem obrazów plasuje się jedno związane z zespołem Coldplay i poczuciem, że jestem w najpiękniejszym miejscu, jakie tylko można sobie wyobrazić. W ramach moich starań, by umieć pisać o pięknie, nawet jeśli jest dla mnie bardzo ważne prywatnie, chcę się dziś nim z Tobą podzielić :)
Widzisz, był w Porto taki jeden autobus. Miał okrągły numerek 500 i kursował z – powiedzmy – okolic naszego mieszkania aż pod sam ocean. Zjeżdżał z położonego wyżej placu, kręcił się chwilę wąskimi uliczkami i dobijał do równoległego Douro bulwaru. Snuł się malowniczą, napisałbym że turystyczną (ale byłoby to kłamstwo, bo Porto po prostu jest takie na co dzień) trasą wzdłuż rzeki.
W bezpośredniej okolicy oceanu odsuwał się na moment od wody, by złapać i wypuścić ludzi przy takiej jednej fontannie i przy ulicy dwa placyki dalej.
Ostatecznie jednak wracał na oryginalną trasę. Przejeżdżał powolny, szeroki, PRZEPIĘKNY zakręt przy samej wodzie i znów wsuwał się między bloki, by ostatecznie dobić aż do końca trasy absolutnie niezakłóconym bulwarem oddzielonym od pierwotnych, chłodnych fal wyłącznie pasmem niskiego parku.
Masz?
To teraz dodajemy Coldplay.
Z reguły jeżdżąc nad ocean każde z nas słuchało swojej własnej muzyki. Dla zabawy – skoro mieszkaliśmy razem to i tak gadaliśmy 24/7 – autobus samoczynnie stał się zatem miejscem na pozbieranie prywatnych myśli :)
Ale jednego dnia Karolina zakłóciła ten proces. Dała mi jedną ze słuchaweczek i puściła “Paradise”, wówczas zupełnie świeży singiel od Coldplay. Jeśli nie masz go w oryginalnym pliku (co rekomenduję natychmiast zmienić!), możesz posłużyć się wersją na YT. Im wybierzesz lepsze słuchawki, tym mocniej poczujesz to, co poczułem wtedy ja.
Trwa instrumentalne, spokojne intro.
Jedziemy wzdłuż rzeki.
Trwa kolejny nawrót intra.
Chowamy się za fontanną i mijamy następujące po niej dwa placyki.
Zaczynają się skrzypce.
Stajemy na przystanku.
Skrzypce trwają.
Wchodzą ludzie na przystanku.
Skrzypce się kończą
Drzwi się zamykają.
Idealnie w sekundzie znalezienia się z powrotem twarzą w twarz z szalonym, granatowym, spienionym i pięknym oceanem zaczynają się te przytłaczające, pięknie skalibrowane basy, za które ostatecznie tak bardzo pokochałem Mylo Xyloto.
Przysięgam Ci, że gdy potem próbowaliśmy to zgrać absolutnie za każdą trasą nad ocean, udało nam się równie pięknie powiązać doznania wizualne z muzyką co najwyżej dwa razy :) To, że potem Chris fajnie śpiewał do mijanych bloków i – ostatecznie – dalszej partii największego morza świata nie odgrywało już dla mnie aż takiej roli.
To, że czułem piękny, obiecujący marzenia bas idealnie w sekundzie konfrontacji z moim do dziś jednym z największych marzeń (mieszkać przy wielkiej wodzie) zapamiętam najprawdopodobniej do końca życia.
Krótkie okienko między placykiem a blokami.
Kilkanaście sekund.
Bas.
Nieokiełznany bezkres jasnego, usianego widzącymi pewnie Stany Zjednoczone chmurami nieba znikający razem z opuszczającym się powoli ku horyzontowi słońcem prosto w szeroki, postrzępiony żywioł oddziałujący na ludzi w piętnastym wieku tak samo, jak czyni to dzisiaj.
Życzę Ci, by też Cię kiedyś spotkało coś podobnego :)
Ciao,