Jestem pod wielkim wrażeniem wczorajszego Orange’a. Serio. Zwyczajowo już szedłem na imprezę bez żadnych przesadnie rozbuchanych oczekiwań (no, może z wyjątkiem Garrixa, ale do tego przejdę później) a dostałem tak fenomenalny wieczór, że łoooo – i w ogóle! ;)
Oczywiście ostatecznie wiało, ziębiło i padało. A że zaczęło dopiero w godzinę po wyjściu z chaty, to dobrane na imprezę ciuchy z jakąkolwiek wodoodpornością nie miały nic wspólnego. No cóż. Zarzuciło się potem na twarz wyhaczoną na ostatnim finale WOŚP-u czerwoną czapeczkę i jakoś się do środka nocy dociągnąć udało.
A było warto! Jako wyznaczony przez redaktora naczelnego jestKultury reprezentant redakcji jestKultury dostałem od organizatorów OWF akredytację medialną i teraz chcę Ci wszystko opowiedzieć!
(Za którą to akredytację przy okazji pięknie dziękuję! bo dopuszczanie do takich eventów blogerów to nadal młoda i odważna kwestia, nawet jeśli wpisywanie moich danych w dziennikarski formularz zawsze mnie rozwala :-D).
— Po pierwsze — Lily Allen
Jedna z moich najulubieńszych wokalistek wszechczasów. Wszystkie single i albumy przesłuchane setki razy, tysiące godzin przegadanych na jej temat ze znajomymi i przyjaciółmi, ani razu żadnego koncertu na żywo. Aż do wczoraj.
Żeby było śmiesznie, kiedy ja po raz pierwszy zobaczyłem Lily na własne oczy a i ona najprawdopodobniej, nie mniej zdziwiona, zobaczyła po raz pierwszy mnie – wszystko się schrzaniło. Poszła jej sukienka, perkusista zwalił wyjście z piosenki, coś poleciało w sprzęcie, Lily pokiełbasiła tekst i tempo z pianistą. Dawno nie widziałem równie nawiedzanego przez błędy występu.
A pani-od-niedawna-Cooper wyszła z opresji niczym stuprocentowa księżniczka. Rozjechała trudności urokiem, luzem scenicznym, żartowaniem z siebie i dobranej dekoracji. Gdyby jej dystans do sprawy mógł urosnąć jeszcze o parę centymetrów to nauka znalazłaby wreszcie dokładny dystans między Ziemią a granicami Drogi Mlecznej.
Genialna kobieta.
— Po drugie — Snoop Dogg
Był już w Polsce nie raz, ale zawsze jakoś się z jego przyjazdami rozmijałem. Wczoraj zajęliśmy sobie dobre miejsca i wreszcie ogarnęliśmy z czym się je występy jednego z głośniejszych muzyków świata. Kurde. Jest niesamowity! Równie przyjemnego miksu reggae, rapsów, coverów(!) i pełnego chillu też nie słyszałem od dawna.
+ zaimponowało mi oddanie hołdu zarówno Biggiemu jak i 2Pacowi w trakcie jednego występu. Gruba rzecz.
— Na finał — Martin Garrix
Jedyny koncert, co do którego miałem oczekiwania.
MG ma osiemnaście lat i jest jednym z najszybciej rosnących nazwisk sceny elektroniki. Wiek typka wychodzi w paru niedojrzałościach scenicznych (na szczęście to drobnostki), ale zarazem jest głównym wsparciem jego pracowitości i niesamowitych predyspozycji. Ten holenderski twórca nie boi się puszczać a-b-s-o-l-u-t-n-i-e mistrzowskiej siepy na najprostszych, czyściutkich biciach tradycyjnego house’u. Jest w tym genialny. Pracował od dziecka i widać efekty :)
Kijowe nagranie oczywiście nie oddaje potęgi serwowanych nam aż do skutku bangerów, ale daje pogląd.
Obserwuj to nazwisko. O Martinie będzie jeszcze bardzo głośno.
Cieszę się, że polskie festiwale tak szybko go wyczaiły. Możliwość zobaczenia takiego talentu zanim przejdzie do gigantycznych produkcji to przywilej. Orange, Rochstar – dziękuję :)
— No i buty
Tak wyglądają znoszone, festiwalowe, grube buty po 2 godzinach dobrej elektroniki. Generalnie nie bronię ludziom robić co tam tylko sobie lubią, ale ciekaw jestem jak się trzymają nogi wszędobylskich trzynastolatek, które na Garrixa wbiły ubrane jak na hipsterskie plażowanie, w balerinkach i szpileczkach :-)
A dzisiaj Florence <3
Ciao,