Jonathan, Louis i Friedrich schodzą codziennie rano do kulturowej kopalni niedaleko Scranton w Pensylwanii i zakładają na głowy specjalne latarnie. Biorą w swoje spracowane ręce potężne młoty i kilofy i fedrują skały tak długo, aż znajdą dowolny dobry album lub książkę. Znaleziska szybko lądują w kieszeniach jeansowych spodni a praca trwa dalej – przynajmniej do dziewiętnastej.
To oczywiście tylko jedna z wersji. Druga, chyba popularniejsza, opiera się o myślenie, że poszczególne gałęzie kultury to tak naprawdę odseparowane od siebie próżnią wyspy i amatorzy (fani?) poszczególnych nie powinni się specjalnie między sobą wymieniać, bo doprowadza to do macdonaldyzacji i innych równie brzydko brzmiących zjawisk. W systemie tym kultura bierze się z pełnej immersji w dany światek i worka z magicznym proszkiem – człowiek powinien wszak w tym światku “być” od razu, od samego początku.
Okej. Podejście jak podejście.
Dziś opowiem Wam o trzecim.
Moim :)
Strumień uwagi
Mógłbym moją samodzielną, świadomą przygodę z kulturą pociągnąć wstecz aż do dostania od mamy pierwszego Kaczora Donalda gdzieś w latach dziewięćdziesiątych (co jakoś wkrótce zostało poparte złapaniem od rodziców na urodziny Pegazusa), ale to by była wycieczka trochę za duża jak na jeden wpis. Dlatego chcę przybliżyć Wam moją przygodę z kulturą tylko w pewnym zamkniętych widełkach czasowych.
Żeby było łatwiej się połapać w zależnościach narysowałem dla Was nawet graf :)
Zaczynamy jakoś pomiędzy 2001 a 2003 rokiem i jest to okres, gdy znudziłem się już komiksami i całą moją uwagę poświęcają książki i gry. Skupię się na grach, bo to przecież do bardzo niedawna (a w niektórych kręgach nadal) jest kultura niższa, skutecznie szmacona względem siostrzanych gałęzi.
W 2001-2003 grałem na starym komputerze i plejaku szaraku, więc w nic szczególnie nowego.
Szybko zaprzyjaźniłem się więc z kanałem Hyper (był dostępny po 20 na jakimś minimaxie czy innym minimini), bo można było pooglądać trwające parę minut Let’s Playe (czyli samą rozgrywkę z okazjonalnym komentarzem lektora z offu – o ile dobrze pamiętam pracował tam wtedy Tomasz Kot :>) i miałem namiastkę obcowania z najnowszymi tytułami.
Bodajże o 21 na Hyperze wskakiwało godzinne pasmo anime – poznałem dzięki niemu takie tytuły jak idealny dla nastoletnich chłopaków Gundam Wing oraz – do dzisiaj mój ukochany – Cowboy Bebop (link prowadzi do źródła szczęścia, którego swego czasu szukali sami templariusze). Dzięki temu pierwszemu wkręciłem się w anime, mangę i komiksy ogołem; drugiemu zaś zawdzięczam absolutną miłość dla jazzu.
Najpierw polecimy ścieżką komiksów. Pamiętam, że zapisałem się w podstawówce na kółko informatyczne by móc sobie googlować tapety z moimi ulubionymi robotami :) To były moje pierwsze samodzielne aktywności w Internecie. Jakoś rok czy dwa później zostałem administratorem wówczas największego, dziś już nieistniejącego portalu o sztuce i kulturze Japonii. Z niego przeskoczyłem na inny (też byłem redaktorem), z tego innego na jeszcze jakieś inne. Potem założyłem z kolegą coś własnego aż ostatecznie wylądowałem tutaj – na jestKulturze. Cześć! :)
W międzyczasie tego redaktorowania na fantasy-portalach spędzałem też sporo czasu w Empikach, czytając najfajniejsze tomiki podczas długich posiedzeń na podłodze. Tak odkryłem rewelacyjne, polskie “48 stron” (chyba mój ukochany komiks wszechczasów), który jest generalnie rzecz ujmując pastiszem dobrze ponad tysiąca kultowych dla światowej kultury filmów, płyt, książek i obrazów. Pamiętam, że obiecałem sobie poznać kiedyś wszystkie z tych nawiązań. Oprócz tych, których pewnie nie zauważyłem jestem już bardzo blisko końca tej misji :)
No, a wracając do jazzu. Dzięki niemu zakochałem się w muzyce ogółem. Nie podejrzewałbym wcześniej, że “tym co leci” można się interesować. Może dlatego, że u mnie w domu zawsze coś leciało, może dlatego że po prostu jeszcze nie przeżyłem olśnienia – nie wiem. Grunt, że po Bebopie to olśnienie przeżyłem. I poleciałem. Jazz, wszystkie odmiany, wszystkie trendy, blues, skoro blues to i rock, skoro rock to też wszystkie odmiany i trendy – i tak dalej.
Teraz zaczyna się ciekawe – dzięki jazzowi zainteresowałem się też stylem i modą. Nie jakoś bardzo, ale trochę. I wydaje mi się, że do tej tematyki jeszcze kiedyś dojrzeję i wkręcę się w nią bardziej, bo zawsze gdzieś tam z tyłu głowy mi się kręci. Tak jak na czas fascynacji grami olałem komiksy a Gundam Wing przywrócił mi w nie wiarę tak, kto wie, może czeka mnie jeszcze wiele olśnień?
Chyba znam odpowiedź :)
Anyways
Nikt z nas nie żyje w próżni. Żadne dzieło w próżni nie powstaje. Poznajemy nowe rzeczy dzięki znajomym (o, muszę o tym szerzej napisać wkrótce), poznajemy je dzięki innym rzeczom. Gdyby nie “patrzenie na gry” to pewnie nie miałbym dziś tego bloga. Gdyby nie “kreskówka” to nie dotarłbym rok temu do kina na premierę Chico & Rity, bo nie wiedziałbym, że uwielbiam kubańską muzykę. Gdyby nie “nastolatkowie w robotach” to pewnie nigdy nie wkręciłbym się w Blade Runnera tylko po to, by zrozumieć kolejny żart z 48 Stron.
Każdy z nas ma takie ścieżki.
Każda ścieżka ma własne pętle absolutnie ignorujące podział kultury na “wyższą” i “niższą” w kontekście gałęzi (tak samo jak są beznadziejne książki tak są wybitne komiksy – jakość jest cechą jednostek, nie kategorii), bo rysuje je życie a nie podręczniki.
I właśnie za to kocham ten biznes! :)
A jak wyglądają Wasze ścieżki?
Bring it on! KOMENTARZE SĄ GŁODNE WASZYCH HISTORII ♥
Autorką zjęcia jest j3net.
Keep tight,
///
PS: Choć myślałem o podobnie brzmiącym wpisie już od dawna, do jego aktualnej wersji zainspirował mnie poznany w Gdańsku Sławomir Czarnecki, człowiek-pomysł pracujący w Instytucie Kultury Miejskiej o podejściu do kultury TAK OTWARTYM i inteligentnym, że pewnie przez część rozmowy zapominałem zamykać z zasłuchania paszczę. Sorry & dzięki! :)