Gdy w bodajże 2010 roku na lotnisku Bemowo mieli grać AC/DC to pamiętam, że zwlekałem z kupnem biletu dosłownie do ostatniego dnia. Nie wiem czemu.
Słuchałem tej kapeli całe liceum, ale gdy przyszło co do czego, to jakoś tak… jakoś tak. Rozmyśliłem się. Na trochę. Na szczęście do pionu postawił mnie kumpel i ostatecznie 27 maja stanęliśmy rześko pod barierkami, od czego żebra potrafią mnie boleć do dzisiaj. Ale to jest opowieść na zupełnie inny wpis :)
Dokładnie tę samą historię przeżyłem teraz, przy okazji wizyty Sigurów.
Słucham chłopaków z Islandii od… 10 lat? 11 lat? Coś takiego. Poznałem ich nazwę dopiero pół dekady później, ale melodie pamiętam, kojarzę, nadal nie potrafią mi się znudzić. I nigdy wcześniej nie byłem na żadnym ich koncercie. A to rozmijaliśmy się miastem, a to coś, a to Portugalia. Nie było nam dane się spotkać, wspólnie spróbować odtworzyć choć jednej z myśli, które łapię zawsze gdy przesłuchuję cokolwiek z Ágætis Byrjun.
Tym razem również – gdy przyszło co do czego – mój umysł uznał, że dawno mnie już nie strollował. W drodze losowania padło na drogie ceny biletów. Przecież nie pójdę na koncert o równie drogich biletach :)
Jezu, było blisko.
Na szczęście zwrot podatku wpłynął idealnie w połowie przesłuchiwania setlisty tegorocznej trasy no i chyba nie muszę dodawać, jaką podjąłem decyzję:)
W pełni partyzancki sposób udało mi się jeszcze zdążyć z rysowaniem transparentu i na około godzinę przed koncertem wbiliśmy na amfiteatr. Ludzi dużo, ale w sam raz. Wszystkie siedzące miejsca zajęte, stojących niewielu. To nie jest duże miejsce. Nie na wielkie koncerty. Za to w sam raz na Sigurów.
O dwudziestej pierwszej na scenie pojawił się zespół i, szczerze mówiąc, z kolejnych dwóch godzin pamiętam naprawdę niewiele. Jednolity, silny strumień emocji – zarówno tych silnych niczym zwalający z urwiska bizon, jak i tych słabych, jak uciekający sen, jeszcze trochę wyraźny, ale już bez barw i imion.
Pamiętam za to bardzo dobrze samą końcówkę. Po nie-wiadomo-kiedy-przeżytym koncercie zespół poszedł na chwilę na tył, by w chwilę potem, już na spokojnie, wrócić i się ukłonić, uśmiechnąć, ucieszyć razem z nami. My bijemy brawo im, oni biją brawo nam. Wtedy też po raz któryś uniosłem mój prowizoryczny transparent.
A Jónsi się do mnie uśmiechnął i na chwilę uniósł brawa, prosto w moją stronę.
Przy drugim pożegnaniu pokazała mnie palcem jedna z chórzystek i kolejne uśmiechy dostałem już od wszystkich :)
Pamiętaj więc – jeśli kiedykolwiek w życiu będziesz się wahać, czy iść na koncert ukochanego zespołu, to weź sobie głęboko do serca radę Marii Skłodowskiej-Curie i po prostu pójdź. Weź też transparent. Kto wie, może się okazać, że masz jedyny na widowni i po prostu nie ma opcji, by zespół go nie dostrzegł :)
Kasa się zawsze skądś znajdzie. Markery też. A marzenia to rzecz nadrzędna.
Trzymajcie się ciepło,