No i to był urlop, którego naprawdę potrzebowałem. Osiem dni leżenia na plaży, czytania książek i komiksów, spacerowania oraz koncertów i spotkań ze znajomymi. Wiem jednak, że większość punktów z tej listy tak średnio Cię może grzać, więc dziś ograniczę się do samego festiwalu :>
Organizacja
Na dniach opublikuję też odrębny tekst, w którym opiszę co i jak zmieniło się na festiwalu w kwestiach dotyczących szeroko rozumianej organizacji. Technicznie, od zauważalnego dla gości ale być może mało oczywistego back-endu. Niektórzy z czytelników wiedzą (szczególnie Ci, którzy byli na którejś z moich prelekcji), że pod tym względem jestem akurat dla Open’era bezwzględny. Żeby nie przegapić premiery możesz się zapisać do blogowego newslettera :)
EDIT: Wpis już czeka: Czy Open’er to jeszcze w ogóle festiwal?
Foto: Uwielbiam ten widok :)
Koncerty
Przechodzimy do mięska! Festiwal = muzyka. Dla wygody Twojego czytania przygotowałem listę koncertów, na które ostatecznie zdecydowałem się pójść (lub “udało mi się dotrzeć”) razem z krótkim komentarzem obok. Line-up od początku nie był najlepszym zestawieniem, jakie widziałem w życiu, więc i na terenie imprezy nie spędzałem jakoś przesadnie dużo czasu. No, ale co widziałem to moje:)
Dzień Pierwszy
– Mikromusic – mój pierwszy koncert tegorocznego Opka. Nie zabawiłem na nim jakoś przesadnie długo, bo pomimo cudownych tekstów, pięknego głosu i bardzo fajnego tła instrumentalnego ta muzyka zupełnie nie przemawia do mnie emocjonalnie. Ot, śpiewanie. Nie wiem w sumie dlaczego. Do posłuchania dobra, do przeżycia ani trochę.
– Terribly Overrated Youngsters – przesunęli koncert na baaaardzo późną noc i ostatecznie nie poszedłem, ale trzeba będzie nadrobić przy pierwszej nadarzającej się okazji. Sprawdź sobie – są niesamowici :)
– Blur – “dziadki” dały czadu. Zdziwiłem się, bo znałem więcej ich piosenek niż podejrzewałem – musiały być w soundtracku do jakiejś gry, w którą ostro ciąłem za dzieciaka :) Damon szalał (nawet okazjonalnie z megafonem), muzycy dotrzymywali mu kroku. Nawet z gitarzystą się pogodzili, bo od Karoliny wiem, że tam były tarcia przez tego typka.
Przyjemnie było zobaczyć taką legendę na żywo. Szczególnie, że pomimo bycia jednymi z najbardziej rozpoznawalnych legend lat 90′ widziało się po facetach, że zachowali w sercu “zwykłość”, bycie po prostu normalnymi typkami. Cenię to w artystach :)
– Alt-J (▲) – piękna muzyka, piękny występ. Spędziliśmy cały leżąc placuszkiem obok tenta, na ziemi, patrząc się w nie wiadomo jakim cudem widoczne gwiazdy :) Niesamowite basy, przepiękny klimat widowni, świetny moment (po Blur, przed Crystalami) – będę wspominał tę kilka chwil długo i ciepło.
– Crystal Castles – impreza festiwalu. Jakoś zawsze się tak składało, że nie mogłem dobić na występy Ethana i Alice, więc potrzeba rosła z roku na rok. A to sesja, a to coś, a to inne zobowiązania. Tym razem wreszcie znalazłem ujście. Tent nagromadził tylu ludzi, że Alter Art przez dobre 15 minut musiał emitować informację o zagrożeniu przy przednich barierkach i namawiać tłum, by zrobił parę kroków wstecz. Pierwszy raz widziałem na Opku coś podobnego.
A potem? A potem Baptism :>
Foto: Baptism sprawiło, iż furkotałem niczym spódniczka na wietrze
Dzień Drugi
– Tame Impala – poleciłem ten australijski zespół w moim zestawieniu Najlepsza Muzyka 2012. Jako jedno z niewielu pierwszych polskich źródeł, swoją drogą :) Obecność na ich koncercie traktowaliśmy za więcej niż obowiązkową. Alter Art zrobił nam (i im) zresztą bardzo udany prezent, bo z powodu nieobecności Modest Mouse’a zdecydował się na przepchnięcie chłopaków na scenę główną – w trzecim roku istnienia grupy!
Widać było, że się jej trochę cykali. Trzymali się siebie pośrodku pustej przestrzeni, żeby zajmować jak najmniej miejsca. A szkoda, bo klimatycznie i dojrzałością brzmień mogą już spokojnie konkurować z największymi. To był bardzo fajny koncert. Taki dla psychicznego odpoczynku i oddechu. Nawet, jeśli akurat chwilę popadało.
Foto: Zmoknięci, ale co tam. Przybite piątki, zebrane autografy i fotka: są!
– Arctic Monkeys – koncert małpek mi się niestety nie podobał. Ze wszystkich znanych mi kawałków oraz tych paru wystąpień live, które gdzieś tam mignąłem zbudowałem sobie zupełnie inny wizerunek niż to, co dali na scenie. Grający barowego rocka zespół powstały z MySpace’a bardzo dobrze mi się komponował z ich pierwszym nastrojem – z nastrojem prosto ubranych typków grających na tle zwykłych wzmacniaczy, lekko skromnie, lekko ostro.
A tutaj? Wielkie neony w tle (a’la Maroon 5, żeby było śmieszniej); kostiumy jako mix The XX i Hivesów; naprzemienne sceniczne gesty rodem z poprzedniej epoki (przedstawianie się co chwilę, cofanie od ludzi) oraz te nowe, dziwne, teatralne (nabijanie braw jak gwiazdeczki pop). Dziwnie. Nie wiem. Nie zagrało mi to. Mam świadomość, że wiele zespołów rockowych to produkty jak w każdej innej gałęzi, ale w tym konkretnym przypadku mam spory dysonans. Co było ściemą? Tamte neurotyczne chłopaki czy te teraz, dziwne, wyjęte z wysokobudżetowych klipów?
Szkoda, bo muzycznie dali radę bardzo. Szkoda tylko, że jako kto inny, a nie AM których znałem.
– Matisyahu – wyszło jednak dobrze, bo dzięki drastycznej przeróbce małpek olaliśmy drugą część koncertu i podbiliśmy pod World popatrzeć jak też wygląda Matisyahu bez brody! Wygląda dobrze, rusza się dobrze, a głos jak zwykle na najwyższym poziomie. To był cudowny występ. Cieszę się, że mamy na świecie takiego muzyka, bo jego profesjonalizm i oddanie własnemu pomysłowi są rewelacyjne :)
Foto: Matthew bez brody jakby weselszy się robił :)
Dzień Trzeci
– Queens of the Stone Age – KONCERT FESTIWALU :D Doświadczenie, siła, spójność i moc zespołu dosłownie poskładały publikę do zera. Bardzo wielu fanów grupy wypowiada się teraz w Internecie, że ich aktualny tour prezentuje szczytową formę. Niektórzy wręcz przyznają, że koncert w Polsce topował nawet wobec tego topu :>
Ech. Coś pięknego. Co prawda ręce, stopy i żebra nadal mnie trochę pobolewają, ale warto było! Choćby dla tego momentu – o, tutaj zaznaczyłem – gdy cały wielotysięczny tłum złapał wątek i po prostu popłynął w skakanie i wspólne naśladowanie gitary (8:06 też wygląda spoko) ;)
No i wystający po fakcie znad ogrodzenia Josh Homme, by jeszcze chwilę pomachać fanom. Rewela!
Foto: QOTSA = KONCERT FESTIWALU
Dzień Czwarty
– Crystal Fighters – nie umiem się do muzyki tego zespołu przekonać. Studyjnie jest jakaś taka o, nadmuchana, “bądźmy wesołymi hipisami dwudziestego pierwszego wieku i chlejmy ile wlezie, Jezu, ten lajfstajl, on definiuje moje życie i osiągnięcia, włożę kwiaty we włosy i na pewno będę kimś innym”. Meh. Ale koncerty dają cudowne :) No i naprawdę kochają być w Polsce. Nawet bisy im po pół godziny wychodzą. Nie mój klimat, ale warto docenić zaangażowanie i trend :)
– Mount Kimbie – postaliśmy ze dwie piosenki, ale szału nie robili. Chyba się rozminęliśmy nastrojem.
– Kings of Leon – drugi zawód Open’era, tuż po Arctic Monkeys. Tak jak małpki grały dobrze, ale bardzo mnie rozczarowali swoim wizerunkiem, tak Kings of Leon spotkał problem odwrotny. Ich wizerunek i klimat lubię, ale technicznie to była jedna wielka niedoróba. Grupa weszła bez żadnych basów (!), które potem próbowano powoli dawkować i – ostatecznie – po połowie występu zaczęły być słyszalne. Ale i tak całość pozostała jakaś taka cicha, spokojna, ratująca się dopiero refrenami.
Szkoda kurde, bo muzyka KoL to właśnie magia głośnych, silnych dźwięków. To one budują emocje.
A tak było troszkę nudnawo.
– Devendra Banhart – drugi, zupełnie niespodziewany, najlepszy koncert festiwalu! Devendra na żywo jest jeszcze bardziej porąbany niż w teledyskach. Śmiesznie tańczy, śmiesznie mówi, co chwilę się oblizuje (?) i w mega zawstydzający sposób mówi “cienkuję” ;) W tencie nie było na nim jakoś przesadnie dużo ludzi (w tle grali jeszcze Kingsi), ale spośród tych co byli, dosłownie nie widziałem ani jednej postaci, która byłaby w stanie powstrzymać się od tańczenia. Piękne!
Rihanna
Już raz na Rysię nie poszedłem, z podobnego powodu jak ten, który trollował mnie przed Sigurami. Tym razem miałem jej występ w cenie biletu + i tak byłem w mieście, więc o opuszczeniu występu wokalistki nie było nawet mowy. Wiem, że jest produktem bardzo sprytnie działającego konglomeratu, ale jej pop to wysoka jakość a ja lubię dobry pop :)
Grającego jako support Rascala olaliśmy na rzecz spędzenia dodatkowego czasu z pewnym dobrym znajomym, ale na pół godziny przed planowaną dwudziestą drugą byliśmy już pod sceną. Riri spóźniła się godzinę.
W końcu wyszła i zaczęła grać zupełnie bez przekonania, mijając się z choreografią tancerek, raczej dopowiadając zwrotki do puszczanych z playbacku refrenów niż faktycznie coś nam pokazując. Jeszcze ja to ja – pomyślałem sobie, że może jestem zmęczony – ale otaczające mnie i Karolinę hordy czternastolatek też nie szarżowały z piskami.
Ot, znana nam muzyka. Z ugrzecznionymi basami (NIE WIEM O CO CHODZI W TYM ROKU), ale nadal przyjemnie brzmiąca. Generalnie Rihanna przez pierwsze 5-6 piosenek ani razu nie wyszła poza swoje dwie domyślne oktawy. Chyba się oszczędzała, by móc coś wokalnie pokazać pod koniec.
Od połowy zaczęło się robić lepiej, ale ogółem i tak bardzo średnio.
Spotkani ludzie
Festiwal = ludzie :) Dzięki różnym zrządzeniom losu udało nam się połapać na terenie miasteczka z masą mniej lub bardziej bliskich znajomych (w tym i blogosferą!), co było bardzo miłe. To był udany tydzień dla wielu osób. Super!
Przeżyłem też coś ważnego prywatnie. Jakiś czas temu (konkretniej na zeszłorocznym TEDx Warsaw) po raz pierwszy podszedł do mnie ktoś, kto mnie znał z bloga. Poznał, przywitał się, pogadał moment. To było ostre :) Na tym festiwalu podobnych historii miałem nagle z pięć, osiem? To dla mnie jest każdorazowo niesamowicie dziwne, że moje skrobanie do netu o różnych sprawach może komuś dać coś takiego, że ten ktoś potem będzie chciał ze mną przybić piątkę na żywo. Albo spędzić koncert. Baaaaaaaaaaaardzo się cieszę:)
Klasycznie też w tłumie co chwilę przechadzali się ludzie poprzebierani za… wszystko. Był nawet Totoro. Albo Mario z bratem!
Foto: Mario & Luigi :)
No i osobne oklaski dla bandy trolli, którzy stali przy nas na Rihannie. Mieli wydrukowany na kserówkach transparent “Richana” i regularnie skandowali “swag” lub “Łąki Łan”. Dzięki nim godzina opóźnienia wokalistki minęła jak z bicza strzelił :) Mam nadzieję, że dobrze im się wiedzie.
Foto: Jedna z najlepszych troll-ekip jakie spotkałem w życiu :D
Twoja opinia
Uff, chciałem zrobić z tego krótki tekst a znowu wyszło ponad 1500 słów. Sorry :)
Teraz już oddaję głos Tobie. Byłaś? Byłeś? Podobało się? Zapraszam do komentarzy!
Buźki,