Dawno temu obejrzałem Amelię. Potem jeszcze raz. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Chyba dobiłem do pięciu rund. Ścieżka dźwiękowa Tiersena wylądowała na stałe na każdym z moich odtwarzaczy (jedna z paru płyt, które mam przy sobie zawsze) a wspomnienie, że kocham ten film, wryło się gdzieś w najgłębsze zręby psychiki.
Do czasu.
EKSPERYMENT: zanim przeczytasz dalszą część notki, jeśli widziałaś/widziałeś Amelię, to spróbuj sobie przypomnieć co tak konkretnie Ci się w tym filmie podobało. Mając w głowie odpowiedź możesz kontynuować :)
Cały ten maraton miał miejsce jakoś w latach 2003-2005. Plus minus dychę temu.
Na przestrzeni przeżytego w mniej lub bardziej spektakularny sposób czasu pomiędzy tamtym wesołym okresem a dniem dzisiejszym styczność z filmem miałem wyłącznie na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony regularnie słuchałem soundtracku (nie zestarzał się nawet o jedną nutę), z drugiej zaś – regularnie natrafiałem na różne screeny lub cytaty na soupkach, tumblrach, pinterestach, fejsie, gronie, twitterze czy dowolnej innej sieci, gdzie akurat ludzie uznali za stosowne chwalić się swoim odbiorem kinematografii.
I wiesz co? Ta plus minus dekada wystarczyła, by moje wspomnienie filmu wypaczyło się do cna.
Przy pomocy kalkulatora wyliczyłem, że dokładnie 90% tych obrazków lub tekstów dotyczy tylko jednej ze stron filmu, tej “bosko nieporadnej”, kruchej jak szkło, “jestem silna, ale dziś, tylko dziś, dziś jestem słaba, by jutro się podnieść”, “to ciężkie czasy dla marzycieli” strony, której w sumie w samym filmie za wiele nie ma. Ale indoktrynacja przeszła bezboleśnie.
Parę tygodni temu Karolina spytała się mnie, co ja w sumie takiego widziałem w Amelii. A ja, robiąc jak zwykle niesamowicie inteligentną minę, nie umiałem odpowiedzieć. Miałem w głowie jedynie soundtrack (“no okej, ale poza soundtrackiem?”) i te wyrwane z logiki fabularnej cytaty z netu.
Dwa dni temu postanowiliśmy skonfrontować duchy wyobrażeń ze stanem faktycznym. Boże, jak mi się nie chciało tego filmu oglądać! Byłem przekonany, że podobał mi się przez przypadek a teraz na seansie zasnę i o, tyle z wieczoru, a przecież byliśmy o włos od rozstawienia planszówki i darowania sobie tej francuskiej bzdury.
A tu proszę. Zonk.
Amelia *znowu* okazała się jednym z najlepszych filmów, jakie widziałem w życiu. Zbudowanym podobnie do O północy w paryżu, gdzie większość charakterów określa jedynie prosta wypadkowa ich podstawowych wartości. Pokazującym, że właśnie marzyciele nie rozpadają się na dobre prawie nigdy i że prawie wszystko na świecie jest wykonalne.
Jasne, każdy interpretuje sobie dialogi i przekazy jak chce, ale nie spodziewałem się, że “zbiorowy zestaw skojarzeń internetu” spaczy mi głowę równie mocno :) Chociaż, jak widać, ludzka potrzeba szukania wyjaśnień dla swoich nieogarnięć nie zna granic. Uważaj więc. Te internety to groźne są. Oraz, jak mawia poeta:
Bez Ciebie dzisiejsze wzruszenia byłyby tylko martwym naskórkiem dawnych uniesień
~Hipolit
///
Też kiedyś spotkało Cię coś podobnego? Daj znać w komentarzach!
Trzymajcie się ciepło,