Jestem dwanaście tysięcy metrów nad ziemią. Przez okno widzę jedynie chmury, ale pilot twierdzi, że mijam Drezno. Ufam pilotom, mają fajne czapki. Mijam zatem Drezno. Mijam Pragę. Mijam Czechy. Zaraz będzie Wrocław. Potem Warszawa. Wracam do domu.
W samolocie nie ma wielu pasażerów. Za kilka godzin skończy się poniedziałek, nikt normalny nie lata w poniedziałki wieczór. Dziewczyna dwa siedzenia z przodu ogląda na macbooku Rzymskie Wakacje. Jakiś facet czyta znaleziony w kieszeni obok torebki na wymioty Kalejdoskop. Ja pracuję na komputerze. Piszę inny tekst, nie tę notkę, coś o czym jeszcze nie chcę opowiadać, bo trochę za wcześnie.
Światła kabiny są lekko przygaszone, większość przodu śpi lub stara się zasnąć, by jakoś przyspieszyć rejs. Może tak naprawdę wcale nie lubią latać, tylko warunki ich zmusiły do wybrania tego środka lokomocji a nie, na przykład, pociągu? Siedzą teraz dwanaście tysięcy metrów nad ziemią w stalowej puszce oddychając tym samym powietrzem co kilkadziesiąt oddechów temu. Obwód zamknięty to straszna trwoga.
Generalnie powietrze w kabinie pachnie klimatyzacją. Pachnie tak jak pachną recepcje i pokoje dwugwiazdkowych hoteli, które strasznie chcą sprawić, by ich dwugwiazdkowi klienci poczuli się, że to już nie hostel tylko sieciówka. Prawdziwa sieciówka, tak jak w Ameryce.
Czas upływa sobie spokojnie w rytm jednostajnego szumu przecinanego bestialsko w pół powietrza, uprawianej pod przestrzenią skrzydeł magii (nazywanej przez heretyków ciśnieniem czy tam ciągiem) i płynących z moich dziwnych, drewnianych pchełek dźwięków lecącej losowo muzyki. Nie mam na ultrabooku jakoś dużo zgranych płyt, na co dzień i tak wszystko słucham z Deezera albo Spotify. Niestety, w przeciwieństwie do mojej (tak mi się wydaje) ulubionej marki samochodów streamingi na pokłady samolotów jeszcze nie dotarły.
Słucham więc DJa Shuffle, jak mawia moja przyjaciółka. Wyczucie ten didżej ma tragiczne, ale bazę piosenek całkiem krejzi. Jest też całkiem wredny, bo tym razem przed właściwym atakiem uśpił moją czujność. Puścił trochę Rice’a. Puścił trochę Sigurów. Puścił trochę Matssona. Poleciał Nujabes, poleciał i Bon Iver.
Lecę więc tak sobie przez noc, piszę, myślę i odganiam senność łykami mineralki. Jest klimat. Jest gęsto. Jest twórczo.
Wtem didżej szafel puszcza mi What Is Love.
http://www.youtube.com/watch?v=xhrBDcQq2DM
Chryste :D
Nevermore,