Dlaczego zdecydowałem się jednak iść na studia

 

Kusiło mnie niekontynuowanie studiów, przyznaję. Pomimo fenomenalnego promotora pierwsze skończyłem ze strasznym szorowaniem o ceglaną ścianę uniwersyteckich realiów. Na powtórkę z rozrywki nie miałem ochoty. Aż tu odnajduję się grzecznie chodząc parę razy w tygodniu na kolejne zajęcia. Jakim cudem?

Wszystko zmieniło się dzięki półroczu spędzonemu w Porto. To tam w praktyce przekonałem się, że nie musi mnie uczyć sześćdziesięcioletni teoretyk mający ostatnią styczność z budowaniem hierarchii organizacyjnych jeszcze przed transformacją. To tam na zajęciach nazwanych ogólnie “entrepreneurship” budowaliśmy firmy na cyfrowych symulacjach z tak ustawionymi rynkami, że jeśli byliśmy zwrotni przed podanym okresem to znaczy że mieliśmy błędne założenia :)

To tam kazusem na zajęciach były operujące nowoczesnymi zeppelinami przewozy cargo nad Brazylią. Dla porównania, z macierzystej uczelni wyciągnąłem fenomenalne rozeznanie w działaniu General Motors z okolic lat siedemdziesiątych.

Nie chcę być nieuczciwy – moje studia przez pierwsze półtora roku były naprawdę ekstra. Przygniatające do podłogi ilości statystyki, rachunku prawdopodobieństwa i ekonomii wymieszane całkiem sensownie z podstawami psychologii i miękkimi umiejętnościami menedżerskimi może nie były zawsze przyjemne, ale człowiek miał przynajmniej poczucie, że łapie coś przydatnego w setkach sytuacji. Worldy wisdom to potęga.

Kolejne półtora roku niestety było prawie w całości wyspecjalizowane na tworzenie “średniej kadry menedżerskiej” (która mnie więcej niż nie obchodzi) a i coraz więcej przedmiotów brzydko pachniało sztucznym robieniem etatu, bo trzeba gdzieś upchnąć profesora.

To w Porto po raz pierwszy zastanowiłem się, że może fajnie będzie pójść inną drogą

Dlaczego postanowiłem przerwać studia

Z mojej perspektywy, powodów by raz na zawsze przenieść papiery z dziekanatu do szuflady w domu było całkiem sporo.

Po pierwsze: nie potrzebuję dyplomu. W ogóle. Do niczego. Ani w mojej pracy aktualnej, ani w jakiejkolwiek dającej się realnie wyobrazić pracy przyszłej. A tak się smętnie składa, że “czystą wiedzę” (pomijając papierek) w wielu interesujących mnie dziedzinach najskuteczniej w Polsce zdobywać samemu. Zarówno z dostępnych online zagranicznych wykładów i publikacji jak i – przede wszystkim – zwykłego, codziennego doświadczenia wypracowanego własnymi siłami. Najlepsi teoretycy świata dzielą się doświadczeniem przez publiczne kanały, najlepsi praktycy w Polsce bardzo rzadko wykładają dla studentów.

Po drugie: zmieniają się zasady gospodarki. W moim kręgu zainteresowań i *powiedzmy* zawodowych umiejętności najlepsze rekrutacje zawsze odbywają się w oparciu o networking i twarde, uzyskane samodzielnie przykłady. Podobne informacje uzyskałem od znajomych artystów – pomijając dziwne kliki budujące formalne obwarowania by nacierać się przetrzymywanym sztucznie hajsem – takiego np. projektanta czy malarki naprawdę nikt nie pyta o to, czy jest po UW czy tez może jest dyplomowanym filozofem :) Pomijam oczywiście rozwijanie się na ASP, ale do takich przykładów przejdę później.

Dalej: mogłem te planowane dziesiątki godzin przeznaczyć na coś produktywnego. Cały program nadchodzących lat oscylował dookoła stworzenia ze mnie perfekcyjnego “menedżera średniego szczebla”. Mogłem więc go zignorować. Być może jestem skrzywiony obcowaniem z zachodnimi systemami dzięki internetowi, ale chodzenie na sztucznie duplikowane przedmioty nieprzystosowane do mojego planu rozwoju osobistego brzmi płasko niczym smętny żart. Nikogo by oczywiście nie interesowało, że żadna ze specjalizacji mi nie odpowiada :) W tym punkcie mam z kolei dużo zbieżnego feedbacku od znajomych programistów. Rzadko który utrzymuje się na regularnej uczelni dłużej niż przez trzy lata. Nie mają takiej potrzeby.

I na koniec: w świecie równie szybkich zmian jak te, które obserwujemy dzisiaj i jak te, które specjaliści przewidują na nadchodzące dekady nie czułbym się dobrze z wybraniem pracy, która wymaga ode mnie *tylko* papierka. Nie podoba mi się *bycie* swoim formalnie poświadczonym wykształceniem. Nie czuję oddawania władzy nad swoim życiem w ręce absolutnie wymienialnego rynku ludzi o wymiennych kompetencjach. Nawet przez chwilę nie chodziło mi po głowie “robienie dwóch kierunków”, bo wtedy nie miałbym czasu na rozwój prywatny – np. prowadzenie bloga. Ale to tylko ja. W kontekście zawodowych decyzji podobnego kalibru każdy musi opowiedzieć się na temat swojej przyszłości bez żadnej pomocy z zewnątrz :)

Sądzę jednak, że niezależnie od obranej drogi (powiedzmy: zaoczne + startup versus dwie dzienne magisterki) warto pamiętać o jednym. Czynienie się z własnej woli jednostką ubezwłasnowolnioną wpycha Cię w grę, której zasady narzucił ktoś inny i której “góra” najprawdopodobniej robi co może, by reszcie było trudno i pod górę. Jest świetnym pretekstem do późniejszych wymówek, nie cechuje ludzi skutecznych. Nie tych, którzy mnie inspirują.

Seal the deal or hit the bricks.

(Link do Youtube)

Dlaczego zmieniłem zdanie

Z powodów tylko czterech… ale za to jakich!

(Tutaj rozlega się grzmot pioruna strzelającego w rosnącą samotnie na wzgórzu olchę.)

(Gdybym był bardziej ścisły, pewnie bym tego akapitu już nie dopisywał. No, ale cóż. Nie jestem:> )

Po pierwsze, co wspomniałem niedawno na prelekcji w Krakowie, studia magisterskie to najtańsza i najszybsza metoda na uzyskanie powszechnie akceptowalnego w Polsce “dowodu słuszności”. Że jest się “kimś”, cokolwiek ten “ktoś” oznacza w głowie danego odbiorcy. To niewielki powód, ale interesujący. Nie zamierzam w najbliższej przyszłości się z tego kraju wyprowadzać, więc inwestowanie paru godzin tygodniowo w uzyskanie takiego poparcia wydaje mi się sensowną decyzją. Nie wydaje mi się też, bym kiedykolwiek jeszcze mógł mieć tyle czasu do rozdysponowania co teraz, więc jeśli się rozwijać formalnie to tylko za jednym zamachem.

Po drugie, na dobrze wybranych kierunkach poznaje się fenomenalnych ludzi. Warto wybierać rozwojowe, nowoczesne uczelnie, bo wtedy tacy niesamowici ludzie okazują się być nie tylko wśród innych studentów, ale i w gronie profesorskim. Prywatnie jestem też bardzo zrażony do uczelni państwowych, bo tam rynkowe kompleksy i przestarzałe drabinki hierarchii potrafią zarżnąć nawet najciekawszy projekt. Wybrałem więc SWPS, Szkołę Wyższą Psychologii Społecznej w Warszawie. Kierunek nazywany na świecie HCI, u nas zarejestrowany jako Projektowanie Integracji Człowiek-Maszyna.

Zbliżając się do końca: są pewne zestawy umiejętności, które możesz poznać dogłębnie wyłącznie dzięki przygotowanym przez profesjonalistów programom. Tak jak artysta dużo zyska na zdaniu historii sztuki czy też projektowania wnętrz; tak jak prawnik i lekarz potrzebują studiów prawniczych i medycznych dla osiągnięcia pełni swoich zawodowych możliwości, tak samo jest z designem i psychologią. Można o nich czytać godzinami, ale bez właściwych warsztatów z wieloletnimi praktykami zawsze będzie się *meh meh* :)

No i najważniejsze. Zrozumiałem, że patrzenie na studia przez pryzmat kierunków jest błędem. Zacząłem uważnie czytać programy i zastanawiać się nad doborem konkretnych kursów (na nasze – przedmiotów). Uwolniłem się od iluzji papierków i przestawiłem na myślenie kompetencjami.

Z tymi kompetencjami to w ogóle jest pod kątem podejmowania decyzji całkiem śmiesznie. Trochę jak z korzystaniem ze świetnej internetowej usługi. Być może wersja darmowa Cię zadowoli – oferuje sporo, tylko ma tonę przeszkadzajek i powoli działa. Ja się spiąłem życiowo, poprzesuwałem niektóre priorytety i spokojnie wybrałem wersję płatną, przyjemniejszą w obsłudze i uszytą pod mój zestaw potrzeb.

Ale gdybym zaczynał studia zupełnie od zera jeszcze raz to i tak najpierw poszedłbym na państwówkę. Dla sprawdzenia czy warto, dla sprawdzenia siebie. Kto miał żmudną rzecz do załatwienia w dziekanacie na liczącym kilkaset osób roku podzielonym na kilkudziesięcioosobowe grupy ten wie, o czym mowa :-)

Jak się skończyła ta historia?

Kierunku nie otworzono :)

Za mało chętnych.

Ale po krótkim namyśle i tak zostałem na uczelni, tylko że zamiast HCI wpisano mnie na Psychologię Biznesu. Zgodziłem się. Jestem w stanie samodzielnie nauczyć się np. programowania lub dzięki kilkuletniemu doświadczeniu wrzucania dziwnych rzeczy w internet trochę czaję, jak działają różne mechanizmy dystrybucji treści. To miłe sprawy. Niestety, na podstawy profesjonalnego designu lub na podstawy obsługujących biznesowe kwestie dziedzin psychologii bym się z samymi książkami raczej nie zasadzał. Są świetnym wykończeniem, ale umiarkowanym fundamentem.

Powtórzę: pomogło mi spojrzenie na studia przez pryzmat kursów. Nie “kierunku” a poszczególnych umiejętności. Cofnięcie się do semantyki, która rozumie “studia” jako “etap studiowania, nauki, poznawania”. Nie jako “trzepanie formalności”. Spojrzałem na listę przedmiotów i zastanowiłem się ile spośród tych tematów, nawet przy nieudolnym prowadzeniu (czyli pokryciu tylko podstaw-podstaw) da mi coś nowego, co będę mógł użyć przy budowaniu najbliższej przyszłości. Które z tych rzeczy przydadzą mi się przy kładzeniu podstaw pod przyszłość dalszą.

Potem sprawdziłem, że na pewno nie będę musiał na to wszystko poświęcać ani minuty więcej, niż uznam za stosowne.

A potem upewniłem się, że to będzie choć w minimalnym stopniu dobra zabawa :)

Po pierwszych paru tygodniach na nowej uczelni stwierdzam, że nie jest źle. Przedmiot prowadzony nieudolnie mam tylko jeden. Takich, na które szczerze czekam każdego tygodnia – trzy. Cieszę się z mojej decyzji. Sypiam troszkę mniej niż bym chciał, piję też odrobinę za dużo kawy, ale przy jednoczesnym rozwijaniu bloga, eksperymentach z YT i pisaniu czegoś większego (o czym jeszcze nie chcę mówić) udaje mi się z sukcesem rozwijać w sposób twardy pewne ciekawe kompetencje. Podoba mi się taki system.

Nie planowałem tej kwestii nigdy poruszać na blogu, ale dostawałem od Was całkiem regularne maile z pytaniami, czy warto studiować, jak to wyglądało w moim przypadku, czy może też się kiedyś z tym wszystkim wahałem. Tak, wahałem się. Poświęciłem na te wahania *naprawdę* sporo myśli, więc może i faktycznie warto je opublikować.

Czy podjąłem dobrą decyzję? Przekonam się za dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat. Mam nadzieję, że się nie zawiodę.

Wierzę jednak, że stałe wybieranie dobranego sprytnie rozwoju rzadko kiedy zawodzi :)

Autorem zdjęcia jest Thomas Leuthard.

Ciao,

Andrzej Tucholski


///

PS: Dedykuję ten wpis moim rodzicom, bo bez ich rad to by było czasem cięęężko :)

CO TO ZA MIEJSCE?

Cześć! Mam na imię Andrzej. Jestem psychologiem biznesu i strategiem “od skuteczności”, a także pisarzem i scenarzystą.

To jest moja strona domowa. Znajdziesz tu kilkanaście lat tekstów z bloga, sporo aktualnych informacji oraz linki m.in. do podcastu “Przekonajmy się”, książki “I co z tym zrobisz? Rozwiń swoją wysokosprawczość”, książki “Umowy Śmieciowe”, oraz serialu audio “ej, nagrałem ci się”.

INFORMACJA

Żadnej publikowanej przeze mnie treści (blog, youtube, podcast, instagram, newsletter, książki, ebooki itp.) nie można traktować jako profesjonalnej porady psychologicznej. Nie udzielam ich też przez mail czy komunikatory.

W przypadku jakichkolwiek problemów lub potrzeb psychoemocjonalnych, gorąco zachęcam do kontaktu z fachowcem – psychoterapeutą lub psychiatrą. To wspaniali profesjonaliści, z których usług warto korzystać.

© Andrzej Tucholski 2009-2022 Wszelkie prawa zastrzeżone | Projekt strony & wykonanie: Designum.pl | Polityka prywatności i cookies