Sędziwi geniusze reklamy często wspominają, że pierwsze powojenne dekady w Nowym Jorku lub (później) San Francisco były “the time and place to be”. Tam i wtedy na przełomie pojedynczych nocy łamano nieśmiertelne konwencje komunikacji. Tam i wtedy tworzono przyszłość.
Przypomniał mi o tym film “Sztuka Reklamy” (cudny dokument, warto rozważyć), który obejrzeliśmy na czwartych Pogaduchach Blogerów we Wrocławiu. Następował on po krótkich prelekcjach (o jednej opowiem Wam jutro) i przed faktycznym networkingiem grupy blisko 250 blogerów.
Na imprezę dotarliśmy oficjalnym blogobusem Polonusa. Na miejscu każdy chciał porozmawiać z każdym. Krótkie rozmowy skutkowały wymienieniem wizytówek i wlepek. Teraz powstają o tym wydarzeniu wpisy. Być może zainspirowane osoby zajmą się swoim rzemiosłem jeszcze silniej, dzięki czemu na przełomie roku zasłużą na miano faktycznego, ciężko pracującego blogera. Być może ten bloger czy blogerka już w 2016 będzie odpowiedzialna za zupełną rewolucję mody wśród segmentu 25+. Być może jej lub jego działania staną się podwaliną do potężnej dyskusji, która skończy się poprawieniem prawa w pewnym istotnym społecznie zakresie.
Piszę Wam o tym, bo z pogaduchowego after party uciekłem z Karoliną relatywnie wcześnie. Połaziliśmy sobie chwilę po nocnym Wrocławiu i natchnieni widokiem śpiących kamienic przy Placu Solnym doszliśmy oboje do wniosku, że początek XXI wieku w Polsce to “the time and place to be” dla blogerów.
Szczerze wierzę, że blogowanie to ucieleśnienie rewolucji 2.0, w której faktycznie jedna osoba może sama sobie zarobić na potrzebną w pewnych celach wpływowość i wagę osądu. Wierzę, że jesteśmy twórcami prostszego, szczerszego i bardziej emocjonalnego Internetu. Że jesteśmy artystami.
Nie wydaje mi się, byśmy byli teraz jakąś Złotą Erą. Nie, jeszcze nie. Jeszcze trochę. Kilka lat.
Ale to właśnie my uczymy multimilionowe korporacje tego, jak teraz rozkłada się nowa, jakościowa uwaga ich dotychczasowego klienta. To my uczymy polityków i ludzi społecznej decyzji, że można kontrolować wiele, naprawdę wiele. Ale nie wszystko.
To my walczymy z idącymi w setki tysięcy ludźmi, którzy wchodzą do netu z przekonaniem, że ich własne wyobrażenie agresywnej lub pozbawionej kultury rozmowy w sieci jest w jakikolwiek sposób obowiązujące.
Jak mawia mój znajomy, pierwszy w mur krwawi najbardziej.
Mówi się trudno.
Wy czytacie te słowa nie wiem kiedy i nie wiem skąd, ale ja je pisałem z autokaru powrotnego do Warszawy. Jest dziewiętnasta, okolice Łodzi.
http://www.youtube.com/watch?v=-vAH6-cUVt4
Przeprosiłem właśnie na chwilę jedną z rozmów i zniknąłem w tyle pojazdu z moim ultrabookiem. Prawe ramie marznie mi od chłodnej szyby, przygaszony monitor lekko podskakuje od nierównej drogi. Na uszach mam Raya LaMontagne a za oknem migają pojedyncze latarnie rzucające migającej snopy światła na pokrywający Polskę świeży śnieg. Patrzę się w notatkę w Evernote, którą za kilka dni przeczyta kilka tysięcy ludzi z całego kraju.
Na platformie, którą przy pomocy wielu cudownych ludzi rozwijałem, bądź co bądź, zupełnie sam. Którą rozwijałem niekończącymi się godzinami na przełomie – teraz już – blisko czterech lat. Bo taki był mój wybór, bo taka była moja decyzja i późniejsze tłumaczenie sobie, że ta godzinka snu mniej to całkiem spoko biznes.
Być może jedynie dodaję sobie do zwykłego zajęcia jakiś niepotrzebny patos czy istotę. Być może tak jest. Ale ja i tak będę dalej myślał swoje :)
Ta rozrzucona po całej Polsce banda wariatów publikujących swoje myśli (często prywatne lub wrażliwe na zranienie) w dostępnej powszechnie sieci jest wstępem do zupełnie nowej kultury informacyjnej, której współczesne konstrukcje społeczne jeszcze nie miały przyjemności widzieć w akcji.
Jestem blogerem i pisząc te słowa widzę autobus podobnych mi ludzi, którzy nie zrzucają żadnej odpowiedzialności na nikogo i po prostu robią swoje.
It’s a time and place for us.
Join, if you dare.
Keep tight,