Krzysztof Gonciarz napisał u siebie na blogu bardzo dobry recap odcinka i w sumie nie mam nic więcej do dodania. Przynajmniej nie na polu odczuwanych emocji. Ale w trakcie lektury przyszedł mi do głowy jeden wniosek czysto artystyczny. Jest więc i notka :)
UWAGA: wpis zawiera drobne ilości spoilerów z serialu Gra o Tron (głównie ostatni odcinek).
Albo Kurt Vonnegut albo Ernest Hemingway (nigdy nie pamiętam który, choć jestem też bliski podejrzenia, że jeden cytował drugiego) powiedział kiedyś, że jest tylko jeden dobry sposób na prowadzenie wątku postaci w fabule opowieści. Tę postać musi spotkać wszystko. Musi zostać pobita, zgwałcona, zniszczona, obdarta, zdradzona i oszukana bo tylko w ten sposób czytelnik dowiaduje się czegoś o niej, a zarazem dowiaduje się czegoś o samym sobie.
To trudne, bo aby ból/śmierć danej postaci nas dotknęła to należy tę postać stworzyć tak, by czytelnik się z nią utożsamił. A skoro utożsamia się z kimś odbiorca, to tym bardziej utożsamia się z nim twórca. W rękach twórcy spoczywa niestety też nóż, którym tej postaci trzeba przebić płuca.
Generalnie żaden twórca nie chce, by jego “lubianym” postaciom działa się krzywda. W końcu to on je stworzył, wypielęgnował i zadbał, by zostały należycie zrozumiane. Tyle że jeśli im nie przetnie nitek w odpowiednim momencie, to dostaniemy fabułę obrzydliwie miałką. Nikt nie czytałby ośmiu tomów, w których jedna rodzina ciągle odnosi sukcesy i generalnie jest spoko & wieczne lato. Nie na tym polegają historie. Nie na tym polega fikcja.
Niestety.
Jak celnie zauważył wspomniany we wstępie Krzysztof: “w serialu, w którym możliwe są TAKIE RZECZY, głupio jest się zagapić choćby na moment: świadomość, że nikt nie jest bezpieczny, pomaga docenić scenariusz w całej rozciągłości”. Choć ostatnie 2-3 odcinki Gry o Tron potężnie przysypiałem, Krwawe Gody doprowadziły mnie do takich emocji, że na pewno zostanę fanem serialu i na czwarty sezon. A przecież mógłbym w każdej chwili ograniczyć się do książek.
Zapożyczając z pamięci “Skazanych na Shawshank” Stephena Kinga: “przeczołganie się przez 500 jardów brzydko pachnących odchodów” to jedyna metoda, by postać osiągnęła wolność w głowie czytelnika, widza, odbiorcy. By stała się żywa. To dzięki ekstremom poznajemy faktyczne motywacje i granice psychiczne fikcyjnych charakterów. Przypomnij sobie podobne (acz lżejsze) sceny w Zielonej Mili, Sons of Anarchy, Suits, House MD i setkach, pewnie tysiącach innych dzieł.
To dzięki ekstremom przeżywamy katharsis, nawet jeśli nie są do końca przyjemne. Nam to jednak nie przeszkadza, bo dobre, czyste katharsis jest warte nawet łzy lub rozstroju. W końcu po to powstał teatr, prawda?
I tak sobie myślę, że twórcom Gry o Tron (serialu) należą się tu brawa. Za to, że oryginalnego pomysłu na wątek Starków nie tylko nie stłamsili (co częste w ekranizacjach), a wręcz uczynili go tak ze trzy razy bardziej bestialskim. O brawach dla R. R. Martina nawet nie wspominam, dla niego aplauz powinien toczyć się non stop :)
W przypadku Krwawych Godów nie chodziło bowiem wcale o dowiedzenie się jakoś dużo o zainteresowanych postaciach (no, raczej ich za często znowu nie spotkamy), a już wyłącznie o przedstawienie widzowi potężnego bodźca na własne emocje.
Podejście obu ekip, przez wielu nazywane psychopatycznym lub zboczonym, pokazuje, że są twórcy (zarówno w świecie literackim jak i serialowym), dla których ogólne dzieło stworzenia wybitnej, trudnej, dojmująco realistycznej pomimo fantastyki serii stoi wyżej niż bezpieczne słupki “akceptacji widza” (nie wiem czy takie coś istnieje, ale jak znam amerykański świat mediów to bym się nie zdziwił).
Równie brutalne rozegranie równie wielu wątków równie wielkiej grupy równie ważnych postaci w równie ogromnym przedsięwzięciu jeszcze miejsca nie miało. Trzymam kciuki za season finale i jeszcze nie powstałe (… a może?) scenariusze kolejnych książek. Może być ostro.
Trzymajcie się ciepło,