Ender stoi na krawędzi korytarza prowadzącego do sali bojowej. Krawędź jest w kadrze, więc musi być ważna. Ścieżka dźwiękowa przechodzi w ekstremalne basy, by pokazać jak bardzo jest to ważna krawędź. Widać jak na hełmie Endera zbiera się oddech – no ta krawędź to chyba zaraz zapuści wąsa ze swej powagi. Niestety. Ja na widowni też zaraz zapuszczę. Tyle że nie wąsa, a gromki śmiech, za który już na zawsze będę miał taki plakacik na kasach multikina “tego pana nie wpuszczamy, dziwny jakiś”.
UWAGA: Jest to eksperymentalna forma notki z moimi wrażeniami po czymś kulturowym, gdzie istotną częścią całości są opinie wyrażone przez czytelników jestKultury. Mam nadzieję, że się skutecznie przyjmie i zarejestruje uczciwy ruch, bo bardzo dobrze mi się podobną formułę tworzyło! Jeśli chcesz podobnych wpisów widzieć więcej to będę wdzięczny za pomoc przy popularyzowaniu tego tekstu i bloga ogółem :)
SPOKOJNIE: Wszystkie spoilery we wpisie zostały bardzo wyraźnie oznaczone a ich treść lekko wyszarzona, by nie dało się nawet słowa przeczytać niechcący.
Powołuję na potrzeby dzisiejszego tekstu dwie zmienne, którymi można oceniać jakość filmu opartego na książce. Specjalnie nie używam tu słowa “ekranizacja”, bo choć ma sporo wspólnego z pasującą jak najbardziej “adaptacją”, to jednak w potocznym rozumieniu sugeruje sporą dawkę dosłowności. Niestety, moje wrażenia po kinowej “Grze Endera” są tak złożone, że poradzę sobie dopiero z nieistniejącym algorytmem. Choć może to być też kwestia mojej językowej nieudolności:)
Trudy adaptowania
Zakładam, że ekranizacja może być popularna dzięki dosłowności fabularnej lub dosłowności nastrojowej. Proste.
Perfekcyjną adaptacją z dosłownością fabularną i nastrojową naraz był Władca Pierścieni. Adaptacje fabularne to większości lektur. Adaptacją nastrojową były Igrzyska Śmierci, generalnie zabite przez niewytłumaczenie połowy świata. Za udaną adaptacją nastrojową mam z kolei Lśnienie – przez zmianę narratora (ojciec/syn) uzyskaliśmy zupełnie nowy kąt widzenia na strachy Panoramy. Na miejsce adaptacji skasowanej przez brak zarówno fabuły jak i klimatu oryginału możemy przyjąć World War Z – film, który pewnie z innym tytułem poradziłby sobie całkiem nieźle.
Gra Endera – film, któremu jeszcze może się upiec
Endera też bym chciał równie szybko podsumować i pójść grać na konsoli, ale tutaj sprawa jest trudniejsza.
Niby leży w obu kategoriach, ale został zrobiony TAK BOGATO, że aż ciężko się gniewać :)
Problem z oceną zaczyna się już na poziomie wychodzenia z sali. Moje własne myśli (a także ich ewolucję) bardzo celnie ujął na własnym przypadku Michał Szafrański:
Gdy wczoraj wychodziłem z kina, to po raz pierwszy od dawna nie powiedziałem “podobało mi się”. Zacząłem się usprawiedliwiać, że “fajny”, “fajne efekty”, “no trzeba było to zobaczyć”, ale nawet po przespaniu się z tym tematem… nadal nie potrafię się przekonać, że było to dobre kino.
Z reguły gdy kończę oglądać marny film to wiem, że oglądałem marny film. Był słaby, więc sądzę, że był słaby. Ender mnie strollował. Równo z zapaleniem pierwszych świateł na napisach końcowych potrafiłem bez zająknięcia wymienić jakąś grubą pulę dostrzeżonych przed chwilą kardynalnych błędów a tego nie zrobiłem. Nie miałem złego humoru. Ten film mi się podobał. Choć łapałem się za głowę z niedowierzania ze dwadzieścia razy.
Ender leży i kwiczy fabularnie. Nie zekranizowano zatrważająco dużej liczby scen, które dla choćby najmniejszego dodania głębi postaciom MUSIAŁY się znaleźć w jakiejkolwiek próbie przeniesienia tej historii ze swojego oryginalnego medium. W efekcie wszyscy bohaterowie to w najlepszym wypadku turbo nieudane origami. W najgorszym – gładziutka, pozbawiona detali kartka. Zero misternej, psychologicznej konstrukcji charakterów i relacji, które odpowiadają za jedną trzecią mocy książki.
Mógłbym teoretycznie zrzucić wszystkie te niedoskonałości na karb niedoskonałego oddania fabularnego i skupić się na plusach dosłowności nastrojowej (ostrzegałem, że jeszcze mi się te zmienne przydadzą), ale… No nie. Nie mogę. Nie da się.
“Gra Endera” (książka) to trudna, poważna historia o alienacji, barierach komunikacyjnych, poświęceniu i budowaniu hierarchii wartości przez pryzmat potrzeb ogółu, nie jednostki. Film z kolei przypomina pełne “zmęczonego, ale wypracowanego” uśmiechu kino familijne totalnie niechcący dziejące się w obliczu ludobójstw i zagład gatunków.
Spoko.
[SPOILER START]
Jak w swojej recenzji wspomniał Marcin Perfuński, “w filmie od początku wiemy, że mamy do czynienia ze strategiem wszech czasów i już.” To bardzo drażniące. Szczególnie, że dzięki niewytłumaczalnemu dla mnie paradoksowi NIE CZUJE SIĘ geniuszu Endera. W książce jego niechętne skoki rozwojowe i kolejne decyzje bardzo często sprawiały, że czytelnik zwyczajnie zwisał na kwadrans, bo musiał pozwolić swojej psychice przetrawić to, co właśnie przeczytał. Film się ogląda jak jakieś kosmiczne Lessie Wróć.
Dodatkową głębię na sprawę rzuca Marta Godzisz. “Brakuje pokazania, dlaczego właściwie Ender jest geniuszem, brakuje rozwinięcia wątku Petera i Valentine, brakuje nawet głupiego wyjaśnienia, co to “ansibl”.” Brakuje też wyjaśnienia kim jest Strategos, a skrócenie wątku Mazera Rackhama z trwającej dekady izolacji na “groźny skok ze spadochronem” jest tragedią na miarę źle upieczonego sernika. A jak weźmiemy też pod uwagę ten podły, krótki finał? Albo nierówno zmieniony wiek postaci? I długość trwania szkolenia? I bezsensowną postać Dapa? I dziwnego Groszka?
Ojezu, albo totalnie schrzanione nullo? Skoro przez ściany widać było Ziemię i stały gabinet Graffa to znaczy, że MIELI orientację :D
Ja wiem, że fabułę o rozległości Gry Endera trzeba ciąć. Wiadomo. Tylko że robi się wtedy serial. Albo trylogię. Albo zmienia się tytuł. Decyzje ostatecznie podjęte przez scenarzystę są dla mnie zagadką. Nie chciałbym być nigdy podpisany pod czymś równie miałkim.
[SPOILER STOP]
A co, jeśli się nie zna oryginału?
Jako fan oryginału czuję się potraktowany brzydko i nietaktownie. Trudno. Ale co mają czuć osoby, dla których jest to pierwsze zetknięcie ze światem Formidów i Ziemian? Celne zdanie wyraża Baśka Stąporek. “Widziałam, ale nie czytałam (…). Miałam wrażenie, że fabuła czasem nie do końca trzyma się kupy, ale może po prostu brakowało jakichś szczegółów z książki, które by rozwiały wątpliwości.”
Sytuację ratuje trochę rada Kariny Gos: “Mam wskazówkę dla osób, które nie czytały, a wybierają się na seans: spójrzcie na tę historię przez pryzmat cytatu na początku filmu.”
Podsumowując – Gra Endera to NIEZŁY film z dzikim tempem wydarzeń i bardzo płytkimi postaciami. Niestety, poza kilkoma wspólnymi punktami fabuły i zachowaniem nazwisk postaci nie ma on z oryginalną “Grą Endera” NIC wspólnego. Ma inny nastrój, wycięty milion scen i zmienione prezentowane wartości. Gdyby nosił inny tytuł to bym się pewnie nie czepiał.
A teraz najlepsze: fragmentów wywalono TAK DUŻO, że film nie spoileruje naprawdę wielu zaskoczeń z książki! Można więc czytać spokojnie, będzie bardzo odrębne przeżycie i zero wtórności. Zakładam więc, że biorąc pod uwagę ostatnią modę na streszczanie całych fabuł w trailerach, kinowa Gra Endera to bardzo dobry zwiastun oryginalnej powieści :-)
Najważniejsze pytanie kultury
Dzisiaj zadaje je Wiktor Andrzej Adamek: “Najpierw film później książka czy najpierw książka potem film?”
Najpierw książka. Ze wszech miar, tylko i wyłącznie, bez dyskusji oraz pod obowiązującą z urzędu karą pięciu przysiadów: najpierw książka. Potem komiks. Ten na licencji Marvela. Muszę go wkrótce opisać, bo jest perfekcyjny. Zachwyca zarówno jako dzieło samodzielne jak i jako adaptacja :)
Film na końcu. Albo w ogóle.
CHYBA że wolisz wymienić głęboką, trudną, piękną i dostarczającą ciągłych bezdechów historię na rodzinny film nieumiejący nawet porządnie połączyć groteski z delikatnością scen. Ale to wiesz, w takim wypadku musimy długo i poważnie pogadać, bo pod stołem ewidentnie czekają trudniejsze tematy niż tylko to niedające się ogarnąć zdrowym umysłem samookaleczenie :)
Ciao,