Rynkowy powrót zaśniedziałej gwiazdy może przebiec na jeden z czterech sposobów. W najgorszym wypadku może zawieść oczekiwania wszystkich (na szczęście nie umiem sobie teraz przypomnieć takiego przykładu). W trochę lepszym – cieszyć tylko największych fanów, ale w sumie być średniawy (Guns n’ Roses i ich Chinese Democracy).
Może też być świetny, ale i bardzo podobny do dotychczasowej twórczości (AC/DC z Black Ice). To są trzy najczęściej eksploatowane opcje – efekty decyzji chcących za wszelką cenę spieniężyć dotychczasową popularność gwiazdy, bez wkładania wysiłku w jej nowy, być może zupełnie inny wizerunek.
Powrót legendy
… może wreszcie być dojrzały, świadomy upływu czasu i przygotowany na wszystko, co się z tym wiąże. To czwarta opcja. Nic w takim procesie nie jest przecież istotniejsze od wewnętrznej świadomości samego artysty.
Dla wyjaśnienia – nie jestem wielkim fanem Bowiego. Znam kilkanaście jego piosenek, kilka bardzo lubię, ale nigdy nie śledziłem jego twórczości jakoś namiętnie. O powrocie tego wokalisty i influencera czytałem za to w sieci już od jakiegoś czasu.
Że “to już” uświadomił mnie dopiero fenomenalny plakat w warszawskim metrze. Nie wydawało mi się, żeby David szedł w taki minimalizm z poczucia mody lub braku inwencji. Zanosiło się więc coś większego.
Przypomniawszy sobie parę szczególnie cenionych utworów z lat 70 i 80 odpaliłem Spotify i przesłuchałem cały nowy album. Od początku do końca.
Słucha się go dobrze. Piosenki są w większości dosyć ponure, efekt stonowanych melodii i zmęczonego, ale nadal profesjonalnego głosu samego Davida. Intrygująco to razem współgra z przygaszonymi, synth-popowymi lub miękko-rockowymi tłami.
Moim pierwszym skojarzeniem był “taki smutniejszy Bryan Ferry“, ale to pewnie kwestia akcentu i faktu, że od dawna nie mam bliskiej styczności z angielską muzyką wcześniejszą niż 95′ :)
Jeśli miałbym nazwać to, co widzę gdy słucham kolejnych historii to jest to zakonserwowany w formalinie świat pełen zastygłego na półkach kurzu i odgrywających dawno wyuczone role postaci w przestarzałych strojach.
Co jest zresztą całkiem ciekawe, bo gdy przeniosłem się ze Spotifaja na YT to okazało się, że prawie dokładnie ten sam nastrój ma teledysk do promującego album singla “The Start (Are Out Tonight)”.
Jednym zdaniem – dający do myślenia powrót muzyka, który dobrze wie, ile lat minęło od czasów jego świetności i czym jest dziś zarówno jego osoba jak i dorobek. Piękna sprawa :)
Waszym zdaniem
Wolicie gdy twórca, pomimo przerwy, robi to z czego jest znany, czy jednak bardziej Wam odpowiada towarzyszenie mu w dalszej podróży? Czy David Bowie podźwignął ciężar własnego dorobku i nowy album jest godny nazwania kolejnym rozdziałem jego twórczości? Czy też to może wszystko jedynie powroty zmęczonych dinozaurów?
Keep tight,
///
PS: Pozdrowienia dla Kamila, który mnie do tej notki namówił :)
PS2: Klikanie w guziczki poniżej sprawia przyjemność samemu Davidowi. Tak mówią.