Uwielbiam “dawać się” dobrze nakręconemu hype’owi. Jakąś tam barierę na przesadnie uciążliwe kampanie reklamowe niby posiadam, ale i tak często przy podejmowaniu decyzji daję się ponieść różnorakim falom. Do kina chodzę, “bo znajomi polecali”; gadżety kocham, bo mają ładne trailery i późniejsze recenzje. Już zacząłem przywykać, gdy wtem…
Tym razem było zupełnie inaczej :)
Na nową grę od Quanticów czekałem od dawna. Od *jak bardzo* dawna tu nie zdradzę, bo już raz im laurki pisałem przy wrażeniach z europejskiej premiery Beyond w Paryżu. Było to oczekiwanie pasywne. Nie śledziłem za bardzo teaserów ani nie zarywałem nocy dla nowej opublikowanej tapety z Ellen Page. Wiedziałem, że chodzi o historię dziewczyny mającej przy sobie tytułową “drugą duszę”, który to duet próbuje rozwiązać zarówno zagadkę samych siebie jak i pewien problem rangi światowej i tyle.
Premierowa edycja byłaby grana w stu procentach, to wiedziałem na sto procent. Na szczęście dostałem od Sony Polska kopię recenzencką. Na nieszczęście (nazywane kolokwialnie “urwaniem pupki”) mogłem po nią sięgnąć dopiero po dłuższym czasie. Już po pojawieniu się gry na półkach sklepów.
Tutaj zaczyna się dzisiejsza historia.
Beyond: Dwie Dusze złapało w pierwszych dniach STRASZNIE marne recenzje. Szczególnie biorąc pod uwagę, jaką pozycję miała ta gra zająć w obliczu gasnącej powoli gwiazdki konsoli Playstation 3 (no bo czwórka już na dniach). Ja się w najlepsze spodziewam samych słoneczek a tutaj mżawka? I to taka, że człowiek się zagrzewa w przeciwdeszczówce? Wylewana z konewek ludzi, których opinie szanuję czasem i od wielu lat?
Mój cały nastrój “ojeeeee, ale będę graaaaaaaaał” zgasł niczym stłuczona cegłą żaróweczka.
Zarzucano grze, że nie jest grą. Że się dziwnie steruje. Że grafika nierówna. Że fabuła pocięta. Że David Cage poszalał ze swoim grafomaństwem i scenariusz nadaje się wyłącznie do owijania tłustych burgerów w barach. Zarzucano jej dosłownie wszystko.
Nie muszę chyba dodawać, że nastawienie przy pierwszym wsunięciu płytki w czytnik konsoli było raczej średnie. Zostawiłem sobie tego wieczoru trzy godziny na granie i już nie chciałem tego zmieniać. A że GTA V przeszedłem, Kingdoms of Amalur chyba mi się znudziło – no to już dam szansę temu całemu Beyond, trudno. W sumie trochę na nie czekałem. Szkoda, że tak po nim jeżdżą. Przecież nie może być tak źle. Jeszcze do końca się tej krytycznej nagonce nie dałem. Zobaczymy.
A tu zonk.
A tu błysk, wibracja, wstrząs i zaskoczenie.
Trzy godziny minęły jakoś w dwie minuty i ostatecznie zgasiłem plejaka dobrze po pierwszej. Potem było histeryczne pisanie jednego tekstu na dwóch kawach z samego rana, ALE CO TAM. WARTO BYŁO. Nie dałem się negatywnemu hype’owi i oto mogłem niczym napędzany kofeiną nerd (którym czasem bywam) zbierać plony mej psychicznej siły i ogólnego poziomu szczęścia w życiu.
Wydaje mi się, że rozumiem co David Cage (szef-władca-scenarzysta-reżyser-demiurg w Quantic Dream) chciał przy okazji Beyond powiedzieć. On wiedział, że nie robi pełnoprawnej gry. To widać z każdego jednego momentu w rozgrywce. Jak wspomniałem przy okazji tamtego wpisu z Paryża:
“(…) Jest wreszcie Quantic Dream, który wymarzył sobie złożone gry-filmy (a może filmy-gry?) i bezpretensjonalnie rozwija to marzenie korzystając ze wszystkich dobrodziejstw, jakie tylko dzisiejsza technologia ma do zaoferowania. Przyjemnie się obserwuje ucieleśnianie tej wizji :)”
Komentowanie tej produkcji przez pryzmat *jakiejś tam statystycznie poprawnej gry wideo* to efekt niesamowitej niedoskonałości tego, jak ta branża sama siebie rozumie. Już Einstein zauważył, że gdyby oceniać rybę po jej umiejętności do drzewnej wspinaczki to pewnie wyszłaby na debila. Gra grze nierówna. Jakoś Cywilizacje nie są ganione, za małą dynamikę. Nikt od Call of Duty nie wymaga głębokiego pochylenia się nad politycznymi problemami świata.
Ja od Beyond: Dwie Dusze nie wymagam standardowej rozgrywki. Sterujemy tam postacią wyłącznie gdy jest potrzeba połażenia po świecie oraz w ściśle przewidzianych scenariuszem chwilach. Decyzje podejmujemy albo w sposób świadomy (wejdź/omiń) albo przy pomocy poprawnie (lub nie) wykonanych gestów w tych samych chwilach, o których pisałem przed chwilą.
Fakt, dziwna to gra.
Co więcej – dziwny to film, bo oglądam sobie w najlepsze naprawdę dobrą scenę a tu nagle muszę machać jak potrzepany padem, bo inaczej mi laska wpadnie w jakąś przepaść :-)
Ale jeśli odejdzie się na moment od tego, że gra ma być “nieliniowa, otwarta, duża, ciekawa i ładnie wyglądająca” to się okaże, że mamy tutaj dzieło swojego własnego małego gatunku. Oceniam je przez pryzmat własnego gustu – rzadko, ale to NAPRAWDĘ RZADKO kiedy zdarza mi się grać dwie godziny pod rząd. Zatraciłem gdzieś tę zdolność. Czasem usiądę na trzy lub cztery (było tak w przypadku GTA V), choć to wyłącznie od wielkiego dzwonu.
Żebym grał blisko siedem godzin non stop?
Niemożliwe.
Ostatni raz przerabiałem podobny schemat przy Syberii i Zeusie: Panie Olimpu. Baaaaaaaaardzo dawno temu :)
Dochodzę tym samym do mojej dzisiejszej konkluzji – po co nam gry? Moja odpowiedź to: dla rozrywki i niesamowitego pożerania czasu. Bywają wyjątki, ale co do zasady kupuję sobie nowy tytuł na komputer lub plejaka, bo mam ochotę dobrze się wybawić. Tak samo czynię z książkami czy komiksami. Gdy jestem w kinie na filmie w edycji 4DX (to te sale, gdzie siedzenia się trzęsą a sufit pryska na ludzi wodą) to – dopóki coś nie razi w sposób DRASTYCZNY – nie zauważam poszczególnych składowych mojego doznania. Nie myślę o dyszy nad uchem. Nie myślę o tym, czy to siedzenie trzęsło się należycie mocno. Myślę o tym, że “łaaaaaaaa, ale totalnie lecimy”. Wolę emocje.
Beyond: Dwie Dusze ma pewnie tonę wad (mnie np. wkurzały doczytujące się tekstury i pewne niewyjaśnione luki scenariusza), ale wybawiłem się przy niej niesamowicie. Dzięki niej znowu poczułem się jak szczyl z podstawówki, który miał to calutkie popołudnie na ogranie jakiejś ciekawej kampanii właśnie w Zeusie czy w jakiejkolwiek innej grze, która wtedy była dla mnie absolutnie wszystkim. Ogrywałem przygody związanej z tajemniczą duszą dziewczyny co prawda tylko 2 czy 3 wieczory, ale za to dłuuuugimi, wynagradzającymi sesjami. Tak, by nacieszyć się należycie dobrym pocięciem fabuły na achronologiczne sceny (Pulp Fiction, anyone?).
Coś pięknego :)
Tobie niektóre z tych wad mogą być może całą zabawę popsuć (chociaż szczerze wątpię). Ja tego nie odczułem.
Ale! By prawdzie stało się zadość. Jeśli do kolejnej produkcji David Cage nie zatrudni profesjonalnego scenarzysty do poprawiania dialogów to wracam konno do Paryża, uczę typa przy pomocy ciastek i przymusu języka polskiego i każę sobie wszystko potem ładnie podsyłać przed ostateczną akceptacją producentów. Generalnie większość postaci miała fajne kwestie, ale banałki, które ze trzy czy cztery razy wymknęły się z ust Jodie Holmes (granej przez Ellen Page) potrafiły POTĘŻNIE zmrozić. Ale znowu – nie wpłynęło to na całość historii. Ani na moje jednolite, przyjemne i warte zapamiętania przeżycie grania w grę.
W grę, która po prostu mi się spodobała.
Prostota jest fajna :)
… a jak u Ciebie?
Też wolisz się po prostu cieszyć czytaną/oglądaną/graną rzeczą czy jednak zawsze starasz się skrupulatnie zwrócić uwagę na wszystkie zmienne?
Uściski,