Ostatni wieczór w Poznaniu. Patrzę sobie na przelatujący samolot i spokojnie wdycham ochładzające się stopniowo powietrze. Czekam przed Targami na czytelniczkę, która przytomnie zajrzała na Fejsa kiedy trzeba i złapała dodatkowe miejsce na przyznanej mi akredytacji. Idziemy na spektakl otwierający Dancing Poznań. Zanosi się dobrze.
Kasia się pojawia i idziemy w pokazaną nam przez obsługę wydarzenia stronę. W międzyczasie dostaję pełne wprowadzenie w faktyczną sytuację lokalnego teatru tańca, parę anegdot o okolicy (powaga, lepszego przewodnika miałem tylko raz w życiu, własną siostrę w Krakowie), różne takie tematy. Znienacka orientuję się, że usłyszałem “teatr tańca” i moja zabiedzona ignorancją psychika rejestruje delikatną arytmię.
Ale co tam, twardo idę do przodu.
Nie dam przecież po sobie poznać (w towarzystwie osoby, która zna mnie z bloga o – sic! – kulturze), że tzw. “wysoka kultura” z reguły mnie potężnie onieśmiela. Że w “mądrych” teatrach, analogicznie do oglądania Rock’N’Rolli bez żadnych napisów, potrafię na wysokości sześćdziesiątej minuty się zorientować, że TOTALNIE nie wiem o co chodzi :D
Z dokonywanego na tydzień przed wyjazdem researchu wychodziło mi, że pierwszy wieczór targów-warsztatów-całego-ogromnego-eventu Dancing Poznań uświetni “spektakl”, ale informacje były formułowane tak, że nie do końca miałem świadomość, o jaki spektakl może chodzić. Tytuł – o ile dobrze pamiętam moje źrodła – nie padł. Dancing Poznań to wielki event i można na nim znaleźć dosłownie wszystko, co może być w tej dziedzinie sztuki piękne i warte uwagi.
Taniec jest zresztą sam w sobie szeroki niczym autostrady pod Sankt Petersburgiem. Nie przyszło mi do głowy, że natrafię akurat na tę część tanecznego uniwersum, która kojarzy mi się wyłącznie z potężną symboliką, której – jak zakładam – pewnie bym nie wyłapał.
No ale okej, idziemy.
Wchodzimy na teren użyczonej sceny, gdzie zaraz rozpocznie się wydarzenie. Dookoła artystycznie wyglądający ludzie rozprawiający z niesamowitą werwą o sprawach, w których ani nazwiska ani rzeczowniki nie mówią mi zupełnie nic. Zajmujemy cudem ominięte przez tłum, bardzo fajne miejsca i czekamy na wyjście tancerzy.
BOŻE!
JAK JA BYM CHCIAŁ BYĆ RÓWNIE PRZYJEMNIE ZASKAKIWANY CHOCIAŻ RAZ W TYGODNIU!
“40” w reżyserii Jo Strømgrena to piękne, wzruszające, zabawne i perfekcyjnie opowiedziane przeżycie! Przygotowane w sposób nieortodoksyjny, gdyż z zastosowaniem dogranego lektora, który opowiadał widowni pełną narrację obserwowanych wydarzeń. I to właśnie ten zabieg – teoretycznie jako dodatek do ciekawej fabuły i niesamowitych tancerzy – rozkochał mnie w sztuce do końca.
Otóż opowiadanie historii to mega ciekawy temat. Jest sporo narzędzi do praktycznie każdej cechy opowieści, którą można kontrolować (dynamika, kierunek, zabarwienie, you name it). Narzędzia ze świata – powiedzmy – komiksów można stosować z powodzeniem przy pisaniu piosenek a metody wywodzące się prosto z filmowych taśm można ślicznie nanieść na logikę pisania książek. Storytelling to chyba mój główny konik :)
W trakcie spektaklu “40” mogłem być świadkiem cudownego mezaliansu bogatej muzyki, sztywnej scenografii i trzech teł tej samej historii. Na scenie znajdowały się na stałe wyłącznie cztery płachty pokryte skrawkami papieru, resztę wnosili lub wynosili tancerze zgodnie z zapotrzebowaniem danej sceny. Każdą poprzedzała (oraz czasem wypełniała) narracja lektora (1), w każdej byli tancerze przewodni (2). W większości znajdowali się też tancerze tła (3).
I było to połączenie perfekcyjne, świetnie rozegrane. Niektóre sceny był spójne – wszystkie trzy warstwy razem z muzyką opowiadały wspólny nastrój i emocje; w niektórych jednak dochodziło do ewidentnych kolizji – np. dramatyczne ruchy tancerzy znosiły się z abstrakcyjną muzyką lub pozornie trudny dialog pary przewodzącej totalnie rozbijały głupoty dziejące się w tle :)
Zakochałem się. Gdy wstałem na owacjach to reszta widowni spojrzała na mnie jak na idiotę, ale co tam. Musiałem jakoś zadośćuczynić sobie i światu, że byłem bliski negatywnego nastawienia się względem spektaklu, który zauroczył mnie w równie silny sposób.
Chcący być choć odrobinę zabawnym blogerem ściągnę na dziś system ocen z pewnego japońskiego magazynu i wystawię temu spektaklowi… 40/40 :D Jeśli będziesz mieć okazję zobaczyć “40” Jo Strømgrena na żywo to nie wahaj się ani chwili! Zapamiętasz te stokilkadziesiąt minut na bardzo długo :)
Podskakuje na krzesełku na samo wspomnienie,