Jeszcze nigdy nie byłem w kinie dwa razy jednego dnia. Nigdy, aż do ostatniej niedzieli. Rankiem poszedłem na “Zakochanych w Rzymie” a wczesną nocą na film zgoła inny, ale jego recenzję znajdziesz na blogu dopiero wieczorem. Zachowajmy kolejność wydarzeń.
Najpierw Woody Allen.
Co było fajne?
Przede wszystkim – klimat. Lubię te “pocztówkowe” filmy neurotycznego, nowojorskiego reżysera. Rzym jest wdzięcznym miastem i uniósł swoją rolę bardzo lekko. Wreszcie mogłem dać oczom odpocząć.
Jest to też zasługą Alessandry Mastronardi, tej dziewczyny ze zdjęcia w nagłówku. To chyba jej pierwsze podejście do dużego, międzynarodowego kina. A niech się wiedzie, brak mi ostatnio na czerwonych dywanach takich aktorek :)
Bro-huga dostałby z kolei Alec Baldwin. Jego postać, jednoosobowy narrator sytuacyjny, to jedna z najciekawszych ról jakie widziałem od bardzo dawna. Zresztą, jak go nie kochać. Podsumowuje swoje wszystkie linie dialogowe moim ulubionym powiedzonkiem. Stuff happens. Rzeczy się dzieją :)
No i, Boże jedyny, ta piosenka. Śmiałem się z niej cały film!
http://www.youtube.com/watch?v=Pj_Dji3bSF8
Co było niefajne?
Niestety, sceny dedykowane samemu Woody’emu. Szczególnie ta w samolocie. Wymuszona, sztuczna, nieciekawa. Aż przykro patrzeć.
No i przez cały seans nie mogłem pozbyć się wrażenia, że “Zakochani w Rzymie” byli w oryginale czterema, zupełnie niepowiązanymi ze sobą opowiadaniami, które Allen postanowił lekko podrasować, wepchnąć do nowych realiów i opakować jako spójny film. Chociaż nie, to nie było niefajne. Po prostu taka myśl :)
Czy warto iść?
Jasne. Nie jest to najlepszy film Allena i brakuje mu chyba jednej, pełnej klasy do “O północy w Paryżu“, ale ja bawiłem się dobrze. Lubię to jego nowe kino. Tyle że nie ma co się nastawiać na cuda lub erudycyjne perełki.
To naprawdę jest lekka komedyjka :)
Twój bloger,
///
PS: A już wieczorem recenzja drugiego filmu! Obserwuj bloga i nie przegap jak na oczach wszystkich czytelników tracę do końca wiarygodność blogera o wysublimowanym guście ;))