Okej, podobno ten Internet co mam teraz ma już nie gasnąć i generalnie, działać jak telekomy obiecują. To dobrze. Mogę kontynuować moją nową opowieść. Parę dni temu przerwałem w momencie, w którym na pół godziny przed odlotem samolotu z Lizbony dowiedziałem się, że sorry, dwudziestu kilku Francuzów może na niego wejść, ale dla nas miejsca już zabraknie.
Szybko wyszło, że blokująca nam przejście pracownica lotniska nie ma wystarczającej mocy decyzyjnej by cokolwiek pomóc. Pobiegliśmy do transfer desku. Przyjęła nas uprzejma i kompetentna kobieta. Pierwsza taka od początku wyprawy. Po dobrych dziesięciu telefonach przedarła nasze aktualne bilety (?) i wręczyła nowe, razem z plikiem kuponów.
Z niewiadomych powodów system faktycznie zdecydował, że nie, na ten lot nie wejdziemy. Dostaliśmy więc gwarantowane miejsca w kolejnym, za dwie godziny. A także vouchery na ciepłe jedzenie na terenie lotniska.
Przydatne info: “heat” potrafi oznaczać “ciepłe jedzenie” :)
Postanowiłem przy ich pomocy przetestować nowy hit w portugalskich Makach. Był niezły, ale te kanapki naprawdę zupełnie nie przypominają samych siebie z promocyjnych ujęć. Nie mam pojęcia jak oni robią te sesje :)
Ostatnie dwie koperty zawierały rekompensatę za ten cały bajzel z miejscami i lotami. Dwie naładowane karty debetowe. Jedną dla mnie i jedną dla Karoliny. Gdyby nie one mielibyśmy wieczorem tego samego dnia grubo przegwizdane, ale jeszcze do tego dojdę.
Najlepsza była para Anglików w kolejce przy okienku obok. Tak jak my staliśmy za rekompensatę za niesłuszne odmówienie wejścia na pokład tak ich lot się spóźnił, przez co uciekło im kolejne połączenie do Rio. Dostali vouchery na jedzenie, taksówki i hotel oraz miejsca w rejsie z samego rana, ale kobieta czując pismo nosem od razu zaczęła robić dookoła siebie młyn, że ona chce te nowe miejsca w najlepszej możliwej klasie i w ogóle hotel po przylocie na miejsce też ;)
– “But we can’t upgrade your ticket class, madame. You have chosen economy so you will fly economy.
– You can say that but I am still NOT HAPPY with your attitude.”
:)
Najedzeni, uspokojeni i bogatsi o parę euro kieszonkowego weszliśmy na pokład naszego aktualnego rejsu. Odetchnęliśmy, że uff, było nieźle ale już siedzimy gdzie trzeba i byle w spokoju dolecieć do ostatniego lotniska na trasie.
Taaaa.
Porto
Podczas dyskusji przy transfer desku upewniłem się z pięć razy, że tak, na pewno nasze bagaże też zostaną poinformowane o zmianie planów i nadane tym późniejszym lotem, razem z nami. Być może przedłużająca się podróż zaraziła mnie pesymizmem, ale przy karuzeli na lotnisku w Porto nawet się nie zdziwiłem. Toreb nie było.
Przyszło mi do głowy, że może w wyniku tego cyrku ze zmienianiem rejsu nasze bagaże poleciały wcześniej i już na nas czekają. Niestety, nic takiego nie miało miejsca. Anglojęzyczna obsługa lost & found poleciła nam poczekać do rana, bo zrzuty z reguły przylatują ostatnim rejsem koło północy. Dobrze wiedzieć.
No nic, do rana można poczekać. Szczególnie, że mieliśmy wcześniej ogarnięte mieszkanie w pobliżu metra i wystarczy się do niego dostać i jakoś to będzie.
Taaa.
Bez wdawania się w szczegóły – właściciel mieszkania okazał się być niespecjalnie godzien zaufania. Niecałe dwie godziny później, koło jedenastej, staliśmy pośrodku opustoszałej dzielnicy ożywającej jedynie gdzieniegdzie przez handlujących nieoznakowanymi torebkami panów w beemkach.
Bez bagaży, bez znajomości miasta, bez planu b.
♠
O tym, dlaczego zawsze warto mieć przy sobie latarkę, jak porozumiewać się bez znajomości języka i dlaczego jestem w Porto – już w kolejnym odcinku opowieści. Tak jak napisałem we wstępie, mam wreszcie dostęp do regularnej sieci więc i notki wrócą do normy. A tymczasem idę na spacer. Za oknem lampa i 32 stopnie w cieniu, trzeba korzystać :)
Twój bloger,