Jest coś szczególnego w podróżowaniu na trasie północ-południe. Wschód-zachód może przynieść inne krajobrazy, inne miasta, inną roślinność lub inną pogodę. Sure. W końcu na tym polega zmienianie swojego miejsca położenia. Ale prawdziwe atrakcje przychodzą dopiero przy przestawieniu się w pion.
(“Pion” oczywiście w mapowym ujęciu świata.)
Przyszło mi to do głowy kiedy razem z Ziemniakiem podróżowaliśmy na południe Portugalii.
Choć poranek spędziliśmy jeszcze w Lizbonie, wczesne popołudnie przywitało nas czerwoną ziemią, intensywnie zieloną przyrodą i palmami wysokimi ponad wszelkie wyobrażenie. A w międzyczasie minęliśmy kilka pasów wyżyn i kilka sięgających horyzontu równin.
Wreszcie znaleźliśmy się w Faro. Pięknej miejscowości, która na przełomie niecałych pięciuset metrów łączy zatokę, kolej i lotnisko. A wszystko to dookoła unikalnego rezerwatu ptaków, jednego z najważniejszych w Europie.
– Ja tam chcę! – rzucił tylko Ziemniak. Na szczęście zapomniał o dotychczasowym celu podróży tutaj. Albo może przewidział, że nie ma u Amalii większych szans?
– Ale wiesz, że to oznacza wejście na tę niebieską łódkę, prawda? – pytam.
– Ekhm.
Na szczęście polskie byliny nie należą do strachliwych. Po chwili byliśmy już głęboko w zatoce.
Spełnione marzenie: popływać łódką.
Swoją drogą – to między innymi tutaj migrują na zimę bociany. Widzieliśmy parę, uśmiałem się do granicy zrobienia łódce wywrotki. Nie, nie da się uniknąć rodzimych akcentów, gdziekolwiek by się nie było :)
Dobiliśmy do osamotnionej plaży, prawie wyspy, zamykającej zatokę z rezerwatem od zewnętrznej.
Nie było na niej żywej duszy.
Spełnione marzenie: zobaczyć NAPRAWDĘ wielki błękit.
♥
Następnego ranka znaleźliśmy się na moment w Lagos. To taka śliczna, portowa miejscowość w mniej więcej połowie trasy do końca świata.
Nie minęła kolejna godzina jak poczuliśmy pod stopami żwirek Sagres. Ostatniej miejscowości starego świata.
Ziemniak szybko poczuł klimat. Czterdziestostopniowy upał połączony ze świeżą, zimną bryzą od oceanu rozleniwi każdego.
Spełnione marzenie: poopalać się.
Nic. Ani jednego statku, ani jednej chmury, ani jednego detalu.
Chociaż, jeśli przejść cypel na drugą stronę, to można było natrafić na całkiem prężną szkołę surfowania.
Spełnione marzenie: zobaczyć, skąd się biorą surferzy.
A jakoś na przełomie naszych wojaży natrafiliśmy też na portugalskiego kotka. Fajnego takiego, próbował nam kilka razy zwinąć jedzenie z talerza.
Być może to przez niego, być może to przez własne pomysły, ale…
… Ziemniak ostatecznie zapuścił wąsy (kolejne spełnione marzenie). Prawdziwie portugalskie, takie jak noszą tutaj wszyscy szacowni mężczyźni.
Zapatrzył się potem z powrotem w bezkres oceanu i doszedł do wniosku, że pora odkrywać świat gdzie indziej. W końcu ile można siedzieć w jednym miejscu.
Odprowadziłem go na pociąg i jak czekaliśmy na spóźnionego maszynistę (portugalskie strajki komunikacyjne to całkiem zabawna sprawa), podsumowaliśmy krótko nasze krótkie, ale intensywne wojaże.
Wystarczył krótki bodziec, jedna decyzja, dwa lub trzy telefony i niewiele więcej maili by zamienić teoretycznie spokojny weekend w rajd na koniec świata, który pewnie zapamiętam przez najbliższych wiele lat. A już z całą pewnością opowiem o nim wszystkim bliższym znajomym. No i Wam, ale Wam już opowiedziałem :)
Spełnianie marzeń to ciekawe sprawa. Lay’s przygotował wszystkim bardzo uczciwe warunki i dzięki temu, że przystałem na zorganizowanie paru atrakcji Ziemniakowi – oni przygotowali drugie tyle atrakcji dla mnie. W końcu, jak to mawiają, fotograf też jest przy zdjęciu.
Rozważania przerwał bohatersko wskakujący na stację maszynista. W chwilę po przybiciu braterskiego żółwika, Ziemniaka już nie było. Odjeżdżał z powrotem na północ.
Ciekawe kto go przygarnie następny.
Wąsy przystrzygł Pan Rysownik.
Twój bloger,