To był nietypowy festiwal. Ubrudziłem się na nim tak, jak nie miałem okazji od zeszłego roku (jeszcze nigdy z podobnym entuzjazmem nie wyrzucałem starych butów). Poskładał mnie zupełnie line-upem i zagwarantował masę niesamowitych przeżyć. Nauczył też graniczącego ze strachem szacunku do mocy małych lodówek nastawionych na pełną moc.
No, ale że jesteś tu czytać o koncertach to koncertów będę się trzymał.
A przynajmniej się postaram.
Pomijając “aktywne przechodzenie” na paru występach byłem dosłownie 2-3 piosenki. I choć generalnie upchnąłem je w mieszczącą się pod zdjęciem listę to jeden zasługuje na trochę więcej miejsca.
Mowa o Mineralsach. Gościłem ich w jednym z czerwcowych jestPoranków i bardzo się Wam spodobali. Często grają w Warszawie, ale zawsze do mnie przedtem dzwonią ustalić taki termin, bym za Chiny Ludowe nie mógł się pojawić. Dzięki chłopaki, much appreciated.
Tak więc złapaliśmy się dopiero na Open’erze. Fajni są. Brakuje im jeszcze estradowej charyzmy i luzu, ale są profesjonalni i nieźle brzmią, więc pewnie się wyrobią. Kibicuję im, a jako że śpiewają po angielsku to za parę lat mogliby spokojnie uderzyć na jakiś spory festiwal w Europie :)
Reszta tu, już bez dodatkowego komentarza:
Koncerty świetne, ale musiałem iść dalej: Jamie Woon, M83
Koncerty niezłe, ale nie złapałem klimatu: Tres.b, SBTRKT Live
Koncerty beznadziejne: Jeden. Łatwy do zgadnięcia. Ale o nim nie dziś.
Czyli ci artyści, na których nie dane mi już było spokojnie posiedzieć z popcornem na płycie ale też i nie szalałem pod samą sceną przez bite półtorej godziny. Są to w większości wschodzące gwiazdy ale w zestawieniu znalazło się też kilku bohaterów mogących podrywać w barach na liczbę leżących w sklepach singli. Kolejność losowa :)
Gogol Bordello
Moja drobna fascynacja z liceum. Gogol jest z Ukrainy. Jego zespół jest z Nowego Jorku i ma w składzie Ekwadorczyka, Szkotko-Chinkę, Izraelczyka, Etiopczyka i jeszcze parę osób. Grają cygański punk. Coś pomiędzy nalanym weselem w Kazachstanie i arabskim rockiem.
Kolorowa grupka wylała się na scenę w ubraniach przywodzących na myśl szalone lata dziewięćdziesiąte. Pierwszą melodię zaintonował stary, brodaty akordeonista. Po chwili na samym skraju publiki cudem utrzymał równowagę podskakujący i pijany tłumem Gogol. Złapał mikrofon. Wyszczerzył w stronę falującej rzeszy zęby. Wziął głęboki, głośny oddech.
No i ten, tego. W parę sekund rozpętało się pogo sięgające prawie pod FOH. Meksyk był tak dziki, że nie zdziwił mnie nawet przebrany za banana człowiek skandujący “Purple! Purple!” tuż nad moim uchem.
Następnego dnia musiałem sobie kupić maść na łydki bo nie mogłem nawet przykucnąć zawiązać butów.
Dry The River
Ci też już gościli na jestKulturze. Cicha i spokojna grupka młodych Londyńczyków bardzo szybko udowodniła zebranym pod tentem fanom, że są tacy tylko z pozoru. Najlepsze wrażenie wywarł brodaty basista. Nie spodziewałem się, że jest też przy okazji wygadanym, uprzejmym i bardzo pogodnym frontmanem. Nie spodziewałem się też, że chłopaki dadzą tak dobry koncert pomimo pełnej awarii odsłuchów w dziesięć sekund przed pierwszym kawałkiem :)
(jeśli nie widzisz filmiku – link do Youtube)
Pomijając świetnie brzmiące na żywo, rozdzierające i rekordowo żałosne piosenki fani zespołu dostali wtedy jeszcze jeden prezent. Otóż zobaczyli swoich muzyków na ich największym do tej pory koncercie. Brzmi dumnie.
Pipes and Pints
Zupełnie przypadkowe odkrycie dokonane podczas wsuwania zapiekanki gdzieś pomiędzy tentem a mainem. “Dudy i browary” to czeski (?) zespół celtic punk rockowy (?!) grający muzykę w stylu pijacko wściekłego AC/DC (!?!). Szok, niedowierzanie i latające staniki.
(Mając minutę wolnego koniecznie obadaj zachowanie tego typka z dudami, najlepiej w momentach, kiedy akurat nie ma nic do roboty i leci na totalnego badassa. Coś pięknego.)
The Ting Tings
Jeden z moich ulubionych zespołów jednej, no, ewentualnie dwóch piosenek. Miałem farta, bo choć wbiłem na ten koncert zdrowo spóźniony i w sumie po dziesięciu minutach miałem z niego lecieć dalej to wyrobiłem się idealnie na całe “Shut up and let me go” (czyli 1/2 ich dorobku, który mi się podoba).
A było na co się wyrabiać.
(jeśli nie widzisz filmiku – link do Youtube)
Po brawurowo wykonanej “zwykłej” części utworu Katie zaczęła trochę demolować scenę. Ostatecznie znalazła się na wywróconym bębnie i skandowała podkręcony basem refren razem z niemieszącym się pod namiotem, podskakującym co do jednego tłumem. Well done.
Janelle Monae
Dziewczynka tak mała, że potrafił zasłonić ją stojak na mikrofon. Dała dobry koncert, chociaż trochę za bardzo się starała – to, że Prince może zachowywać się jak Prince nie oznacza, że dowolny jego follower też da radę udźwignąć taki level charyzmy.
Pomijając jednak te sceniczne gry i zabawy reszta była bardzo w porządku. Janelle zaśpiewała sporo własnych kawałków, dwa covery legend (z czego jeden spokojny a drugi wzięty od Jackson 5) i nawet pobawiła się trochę z tłumem wokalizą.
Zastanawiam się jedynie, czy takie przesadne robienie z siebie multimiliardowej gwiazdy nie skasuje jej tego celu na stałe. No ale parę tysięcy ludzi bawiło się dobrze, więc być może tylko się czepiam :)
Mumford & Sons
Zaraz zostanę zjedzony, ale był to dla mnie “tylko” bardzo dobry koncert. Lubię folk, ale akurat Mumfordów znam 2, może 3 piosenki. A jak ktoś lubi folk to wie, że aby odpłynąć na koncercie trzeba w dany zespół mieć wkrętę. Ja w ten nie mam, ale i tak było przyjemnie.
Ciekaw byłem jak chłopaki sobie poradzą z potężnie kontuzjowanym Marcusem (złamana ręka gitarzysty = zomg), ale wybrnęli z kryzysu bardzo dżentelmeńsko. Zaprosili na trasę do współpracy znajomego muzyka a pozbawionemu instrumentu wokaliście skołowali bębenek, żeby miał co robić :)
Duży plus za charaktery i bardzo sympatyczne podejście do publiczności. Niestety, po paru piosenkach zorientowałem się, że 3/4 ich dorobku ma prawie identyczne bicie i składa się z takich samych segmentów (znajdujących ujście w krzyczeniu melodii pod refren), ale skoro ludziom się podoba to pewnie coś w tym musi być.
Tak więc, jak to mawia mój znajomy, na poły są odczucia moje :)
Dobra, przechodzimy do mojej ulubionej części każdej relacji. Pora na występy, które będę wspominał jeszcze parę ładnych lat i które przy każdej jednek okazji będą wywoływały dokładnie tyle samo emocji co za pierwszym razem. W tym roku spotkałem takie cztery.
The Kills
Moje drugie “odkrycie Open’era”.
Serio :) Przed festiwalem znałem może pięć piosenek, z czego jednej nawet szczerze nie cierpiałem. Ale że już obiecałem to wbiliśmy się na ten wzmacniany teren pod samą sceną i poczekaliśmy do pierwszych dźwięków. Warto było.
Na scenę wymaszerowała czwórka perkusistów. Jednolicie czarne ubiory, jednolicie czerwone bandanki zakrywające twarze od oczu w dół. Stanęli parami, symetrycznie względem osi sceny. Każdy przy identycznym bębnie. Ich choreografia i uwydatnione brzmienie to jeden z lepszych pomysłów, jakie widziałem na jakimkolwiek koncercie.
No a potem wsunęli się i sami Killsi. Seksowna, rytmiczna i urodzona z mikrofonem Alison oraz profesjonalny, chłodny i zupełnie hipnotyzujący Jamie.
Jeśli miałbym określić sceniczny sposób bycia tego zespołu to byłby to czysty seks przekraczający zwykłe ramy płci. Al i Jay pod wpływem własnej muzyki i ekstremalnie reagującego tłumu zamienili się w chodzącego rocka. Bez żadnych domieszek.
Bon Iver
Muzyką tego zespołu zaraził mnie na poważnie jakoś wczesną jesienią mój bliski przyjaciel i już mi tak zostało. Oczekiwania względem koncertu miałem niesamowite, ale na szczęście artyści (z Justinem na czele) wybronili się w stu dwunastu procent. Dali mi każdą piosenkę, spośród tych, które kocham.

Chociaż jeśli już mam się do czegoś przyczepić to, niestety, ani Justin ani kamery Alter Artu nie przejęły się wymyślonym na parę tygodni przed festiwalem przez moje uderzeniowe grono bliskich przyjaciół prześmiesznym żartem z Bonny’ego Beara.
No, nic. Następnym razem.
Justice
Na tych konkretnych Francuzów czekałem od gimnazjum. I wiesz co? Powstrzymam się od komentarza. Niech przemówi za mnie nagranie.
W pewnym momencie muzyka się urywa i Xavier schodzi na dół. Razem z Gaspardem zamierają niczym posągi i zapada przerywana sporadycznymi oklaskami cisza. Znajdziesz ten moment w 2:40. Potem coś się dzieje w okolicach 3:10 i warto obejrzeć chociaż minutę.
Nie ma za co.
(jeśli nie widzisz filmiku – link do Youtube)
Franz Ferdinand
Alex Kapranos z uśmiechającego się spod trzydniowego zarostu i patrzącego złym wzrokiem spod krótkiej strzechy blond włosów angry-beatlesa zmienił się w potworka. Ściął się na grzybka z Mario i wyhodował nad górną wargą pedowąsik mogący wystraszyć nawet niewidome fanki. Sorry, że zaczynam wspomnienia akurat od tego malowniczego faktu, ale przeżycie było tak silne, że nadal się wzdrygam ;)
Na szczęście killersko zaaranżowana muzyka pozwoliła zapomnieć o dokonanej na widowni cichej zbrodni. Chłopaki przyjechały z kilkoma nowymi nagraniami (WRESZCIE!), zagrały też wszystko to, na co każdy i tak czekał. Niewiele mogę tu nawet dodać – po prostu był ogień.
Dosłownie, na bis :)
Podsumowując
Koncerty były niesamowite, ale to już wiesz. Festiwal był trochę mniej niesamowity, ale o tym się jeszcze dowiesz. Nie wszystko na raz. Cieszę się, że pojechałem i choć niektóre miejsca na ciele bolały mnie potem przez blisko dwa tygodnie to wspominać ten niecały tydzień będę, i tak, bardzo kolorowo.
Pytanie
Po dramatycznym dropie statystyk odwiedzin w dniach 3-7 lipca pozwalam sobie wnosić, że wielu z Was odwiedziło Gdynię w tym samym celu (coincidence?).
Tak więc nie wywiniesz mi się, bo bardzo chcę wiedzieć: Jaki koncert najbardziej Ci się spodobał? A może ostro wkurzył?
Dlaczego?
Ciepło pozdrawia Twój bloger,
///
PS: Jeśli próbujesz swoich sił w blogosferze to pewnie zainteresuje Cię wiadomość, że już w tę niedzielę oferuję drugie, w pełni darmowe szkolenie z różnych fajnych trików przydatnych przy blogowaniu. Tym razem tematem spotkania jest budowanie relacji z czytelnikami, ale mam też na podorędziu kilka śmiesznych hacków przyspieszających rozwój strony.
Całe potrzebne info znajdziesz na dole tego wpisu. Widzimy się :)