Młodzi aktywiści w nienagannych garniturach. Przygotowywane miesiącami pojedyncze wypowiedzi, które zmieniają życia wielu ludzi. Dobierane marketingowo punkty programu wyborczego, które wpłyną na perspektywy całego pokolenia. Walki na szczycie, przez które cierpią niewinni. Dzień jak co dzień.
Do zaliczenia tego seansu w kinie przekonał mnie plakat i rekomendacja znajomego (Adam, dzięki!). Po zaopatrzeniu się w soczek i czosnkową bagietkę (żywność bogów Olimpu, powiadam Ci) prześmignąłem pod czujnym okiem kinowej obsługi i usiadłem na prawie pustej z sali ze świadomością, że nie mam pojęcia, na co właśnie zdecydowałem się pójść. Miałem jedynie niejasne przeczucie, że jest to ciekawe, ale też i ciężkawe kino o polityce i dziwnym romansie. Rzeczywistość okazała się bardziej pociągająca.
(jeśli nie widzisz filmiku – link do Youtube)
Idy Marcowe to gruby, szybko lecący film o kulisach ostatnich dni przed prezydenckimi prawyborami w USA. Starcia ambicji i sił pomiędzy gubernatorem, szefem sztabu, zastępcą szefa sztabu i prasą zajmują praktycznie od pierwszej chwili. Przez kolejne sto minut wisisz gdzieś pomiędzy chłodną, wiosenną nocą a chłodnym, deszczowym popołudniem.
Wisieć to dobre słowo, bo wydarzenia kreowane przez bohaterów (o ile nie jesteś zawodowym politykiem obcykanym z takimi cudami latami pracy) zwyczajnie szokują. Większość zwrotów akcji wzbudziła we mnie strach, choć wcale nie były straszne. One jedynie odsłaniały takie zakamarki ludzkich dusz, o których z reguły wolimy nie myśleć.
Gra aktorska jest taka, jak lubię najbardziej. Nie widać jej. Chłoniesz samą fabułę, każde jedno wydarzenie, tak, jakby się oglądało genialnie zmontowany dokument. A uwierz mi, jest co chłonąć.
Pięknie nagrane sceny (nie wiem czemu, ale sporo kadrów skojarzyło mi się z moim niegdyś ulubionym American Beauty), nowatorski montaż i bardzo dobrze oddająca nastrój ścieżka dźwiękowa dopełniają całości.
Jeśli szukasz czegoś dobrego w kinach – polecam Idy Marcowe. Dostają rekomendację jestKultury, bo równie fajnego i wciągającego dramatu obyczajowego (jeszcze się używa takich określeń?) nie widziałem już od paru ładnych lat.
Pozdrawia ciepło Twój bloger,