Jak opowiedziałem na przełomie ostatnich trzech wpisów, mój przylot do Portugalii nie był normalny. Najpierw nie chcieli mnie wpuścić na samolot. Potem zgubili wszystkie bagaże i zostałem jedynie z plecakiem pośrodku obcego miasta w środku nocy. Ostatecznie udało się przeżyć i wybrałem się nawet na pierwszy spacer.
Ale co z tego, skoro dojechać to jedno. A odnaleźć się – drugie.
Dzięki paru życzliwym znajomościom i zupełnemu zignorowaniu stawek za rozmowy w roamingu znaleźliśmy wreszcie wygodne miejsce do mieszkania, skutecznego (choć drogiego) dostawcę Internetu i, generalnie, jakoś tak udało się osiąść.
Otworzyć torby, wypakować kable, zawiesić ubrania, znaleźć miejsce na laptopa, wychylić się przez okno i pomyśleć.
Pomyśleć o tym, że prawie wszyscy moi bliscy ludzie są jakieś trzy i pół tysiąca kilometrów na północny wschód ode mnie.
Pomyśleć o tym, że mam przy sobie może sto przedmiotów max (wliczając w to ubrania), choć na co dzień lubię rzeczy i nawet od samych książek zawsze miałem zastawione pokoje.
Pomyśleć o tym, że jestem w kraju, w którym porozumieć mogę się jedynie z młodymi (a i to w ograniczony, prosty sposób) a jeśli będę czegokolwiek potrzebował to jestem zdany tylko na własne możliwości.
Jestem w kraju, w którym wybrzeża (te z ostatniego jestPoranka i recenzji książki Kominka) są piękne, choć surowe.
W kraju, w którym ludzie jak gdyby nigdy nic wyławiają przy Tobie duże ośmiornice.
A potem wywracają je na lewą stronę (?) i własnoręcznie upitalają im to, co tam ma w środku. Niepotrzebne resztki wywalają do oceanu (podobnie jak i hak – z powrotem) a zdobycz ładują do foliowej siatki. Niecałą minutę później zaś stoją znowu przy balustradzie, czujnie wpatrzeni w ruch przy niknącej w falach liny.
Jestem w kraju, w którym potem dostaje się taką ośmiornicę na obiad.
I wszyscy robię “bleeee”.
Nie no, żartuję. Tę fotkę mi zrobiono na jakiś tydzień przed spotkaniem rześkiego zabójcy ośmiornic. Bogatszy o wizualne doznanie oprawiania zwierzaka na żywo raczej drugi raz podobnego dania nie zamówię.
Inna sprawa, że pierwszy raz też bym go nie zamówił. Kelnerka, zapytana czym jest “grilled polvo”, odparła, że to taki grillowany morski przysmak. Przez myśl mi nie przeszło, że to piękne, portugalskie słowo może oznaczać ośmiornicę. No, ale prawdziwy bloger to odważny bloger. A macki są całkiem niezłe.
Jestem wreszcie w kraju, którego nastroju nie da się choćby w części zrozumieć nawet po dwóch tygodniach spędzonych prawie zupełnie na ulicach, wśród tutejszych.
Jestem w kraju, w którym chmurki z prawej części zdjęcia są tak naprawdę surfującymi od oceanu w górę rzeki mgłami.
Mgły się wspinają i wspinają.
Aż dochodzą do nas.
Jeśli Ci się spodobał, poleć ten utwór znajomym na Facebooku lub Twitterze. (Link do Youtube)
Jestem w dziwnym kraju, ale zaczyna mi się podobać. Najciekawsze wyłapane z codziennego życia niuanse będę Wam oczywiście serwował na blogu, ale tym, co przyszło mi do głowy jako pierwsze jest właśnie to śmieszne rozgraniczenie pomiędzy przyjechaniem a odnalezieniem się.
Przez pierwsze dni nie docierało do mnie, że nie, wcale nie jestem na wakacyjnym wyjeździe. Połapałem się w sytuacji dopiero, kiedy pewnego popołudnia po powrocie do domu i zamknięciu za sobą drzwi rzuciłem klucze na znane mi już miejsce i odruchowo podniosłem klapę laptopa, żeby w trakcie powitalnej wyprawy do kuchni zdołał się już uruchomić i nagrzać.
Dla wielu oznaką domu są zapachy. Dla wielu przedmioty. Dla jeszcze innych dźwięki lub gra świateł. Ale to ściema.
To tylko pochodne.
Tym co czyni dowolne miejsce na świecie domem jest nawyk. Jeśli uda ci się zreplikować zachowanie wyniesione lub nauczone w miejscu, z którym żywisz najcieplejsze lub najdawniejsze wspomnienia to, dosłownie, będziesz w domu :)
Moim domem okazało się stałe miejsce na klucze, stałe miejsce na laptopa i prosta ścieżka łącząca te dwa punkty z lodówką.
Co jest Twoim?
Twój bloger,