To, że w niedzielę byłem na “Zakochanych w Rzymie” już wiesz. Krótka recenzja wisi na blogu od rana. Teraz pora przyznać się jaki film wybrałem na swój drugi seans i, no cóż, tytuł notki nie zawiera błędu. Poszedłem do kina na Abrahama Lincolna. Łowcę Wampirów. W 3D.
True story.
Co było fajne?
Dawno nie widziałem równie lekkiej i przyjemnej popierdółki.
Trupy, eksplozje i abstrakcyjne nadwyrężenia logiki wypełniały każdy milimetr taśmy. Wydarzenia spięto w mało przeszkadzającą fabułę i okraszono przekonywującym, minimalistycznym stylem. Było trochę obowiązkowej dramy, było sporo śmiechu.
(jeśli nie widzisz filmiku – link do Youtube)
Nie wiem na ile Tim Burton faktycznie angażował się w tę produkcję, ale czułem jego szkołę bardzo wyraźnie. Co się tylko dało przejaskrawić do granic groteski – przejaskrawiono. Wszystko wyglądało ładnie i spójnie. Muzyki za grosz nie pamiętam, ale pewnie też pasowała. Super :)
Co było niefajne?
Umm… brak realizmu? ;)
I dwie lub trzy dłużyzny, ale nie jakieś poważne.
Czy warto iść?
Kaman, mówimy o filmie o brodatym prezydencie Stanów Zjednoczonych Ameryki, który przy pomocy siekiery wyrąbuje całe zastępy wampirów. Kto lubi takie pierdoły to już dawno ma bilet, kto nie – pewnie nawet nie zauważył plakatów.
Mi się podobało :)
Twój bloger,