Widzisz? Nawet wyjątkowo nie zrobiłem nic specjalnego z tytułem notki. Żadnej błyskotliwej gry słów ani staropolskiego czyli... Możesz nazwać mnie leniem, ale osobiście lubię o tym nie-zabiegu stylistycznym myśleć jako o geście uprzejmości skierowanym w Twoją stronę. Wiąże się on z charakterem muzyki tworzonej przez Kristiana Matssona i oznacza wybór. W zaciszu własnych myśli podejmij decyzję, co też będziesz czuć słuchając jego melodyjnych nieczystości. Czy będzie to zamyślenie i zmrużone od patrzenia w słońce oczy, czy też zmęczenie i nagła potrzeba wywalenia przez okno głośników.
Ciężkie Początki
Uzbrojony w gitarę Szwed to artysta bardzo wyjątkowy. Poznałem go dzięki Łukaszowi (wielkie, wielkie dzięki!), a pierwsze wrażenie w ruchomych proporcjach łączyło powolutku ustępującą obojętność, wzbierającą wraz z kolejnymi linijkami wokalu niechęć oraz galopującą tuż za nią ciekawość (a powiem Ci, że trzyczęściowe drinki o zmiennym stosunku składników to wysoce wysmakowana zabawa. Wiedział coś o niej Ernest Hemingway zamawiając swoje ulubione Daiquiri na przemian, normalnie i Papa Doble, czyli z podwójnym rumem).
Ostatecznie w obu płytach wokalisty się zakochałem i obojętność razem z niechęcią zamieniły się w czystą fascynację (nazywam ten wytwór Papa Triple i od dziś niech tak figuruje w literaturze), ale trochę czasu mi to zajęło. Oj, zajęło.
Brzydota Na Swój Sposób Piękna
Początkowa niechęć wzięła się przede wszystkim z nietypowego wokalu Kristiana. Umieszczona gdzieś pomiędzy Bobem Dylanem a Willie Nelsonem skala głosu oraz styl śpiewania łączący folk, country i blues nie od razu przekonują. Takie brzmienie wymaga albo fetyszu na punkcie nieczystych dźwięków, albo potężnego wyślizgania (mi potrzeba było kilkunastu przesłuchań do ostatecznego uzależnienia). Prywatnie lubię kawałki zawierające raz na jakiś czas zejście z utartych ścieżek śpiewu (w wykonaniu Jamesa Morrisona lub The White Stripes), ale, no właśnie. Raz na jakiś czas.
Piosenki skandynawskiego muzyka to już nawet nie tyle zejście z utartych ścieżek co wręcz jedno wielkie, zapiaszczone bezdroże śpiewu. Wyciągane nosowo nuty (szczególnie doskwierające w King Of Spain), rwane słowa i desperacko wymęczone samogłoski męczą. Męczą z początku podle. Nierówna, zabawnie plumkana gitara też nie zaoferuje Twojej psychice komfortu na poziomie dubajskich hoteli. Ale wiesz, czasem po prostu trzeba się skatować do zera i wytrzymać. Bo nagroda może być potężna.
W moim przypadku było nią kilkaset przesłuchań The Tallest Man On Earth na przełomie dwóch tygodni.
♣
A Ty co o nim sądzisz?
♣
Proponuje Twój bloger,