Z różnych powodów (przedstawionych jako adnotacja w wygodnej formie pierwszego komentarza pod tekstem) jestem ostatnio oddany całym sercem jedynie spokojnej muzyce. Ale że i okres temu sprzyja i ogólnie dobrze się dzieje – moje kryterium jest dodatkowo ściśle zawężone do kawałków pogodnych. Takich, od których serce rośnie. Pachnących wiosną, nawet w zaśnieżonej Warszawie. Tylko, widzisz, jest ich zaskakująco mało. I gdy moje niepocieszenie już miało się powoli zamienić w stan stały, zupełnie znienacka, o tych najlepszych, spełniających moje wszystkie możliwe potrzeby przypomniał mi Adam (dzięki!). Moja więc kolej, by Uyamę Hiroto przedstawić Tobie.
Recesja nastroju
Kultura zachodnia silnie powiązała to, co spokojne ze smutkiem i przeszłością, to co pogodne zaś – z młodością i prędkością. Poprawiające humor filmy, o ile nie uderzają w naszą potrzebę sielanki (patrz: Dobry Rok z Russelem Crowem), naprawdę rzadko kiedy cechują się opanowanym scenariuszem. Podobnie ma się rzecz z książkami, gdzie osobnymi wyjątkami są powieści wypoczynkowe (te mieszające podróże z przepisami kuchennymi) w sposób popularny zapoczątkowane przez prozę Petera Mayle. Muzyka, niestety, nie ma się lepiej.
Wykonawcy europejscy i amerykańscy zatracili na przełomie wieków zdolność tworzenia wyciszającej muzyki pozbawionej obezwładniających pokładów tęsknoty lub melancholii. Pomijając chlubne rodzynki z klasyki lub jazzu, nie jestem w stanie skojarzyć nawet pojedynczych wykonawców mogących wpasować się w moje obecne wymagania połączonego spokoju z radością. Norah Jones, Kings of Convenience, nowszy James Blunt – uwielbiam ich wszystkich, ale, niestety, zawodzą. Jeśli akurat nawet śpiewają coś pogodnego, jest to szybkie i – na dłuższą metę – denerwujące. Sztuczne. Zachód zapomniał bowiem, że prawdziwa (aż powtórzę: prawdziwa) radość bierze się jedynie ze zgody, akceptacji i spokoju (czego dowodzą wszystkie sensowne filozofie w historii – od Zenona z Kition, przez Maslowa, po Zen), nie zaś ze spontaniczności lub ciągłych zmian. Pomarańcz może być symbolem, ale wycisza jedynie błękit. O której to zależności bardzo dobrze pamięta Wschód.
The Son Of The Sun
Dzięki serialowi Samurai Champloo poznałem lata temu postać świętej pamięci Nujabesa, japońskiego multiinstrumentalisty tworzącego autorski mix jazzu i hiphopu (cudna, ciepła sprawa, posłuchaj na przykład Reflection Eternal). Dzięki niemu zaś trafił do moich głośników Uyama Hiroto, bohater dzisiejszej notki. Jeden jego utwór (świeże 81summer, polecam!) dostaliście już razem z życzeniami noworocznymi, ale na wyraźne życzenie Sebuu postanowiłem napisać o tym artyście trochę więcej.
Zaproszony swego czasu przez Juna do współpracy, Uyama stał się jego prawą ręką w wielu nadchodzących projektach. Pracowali razem we własnościowej wytwórni tego pierwszego – Hydeout Productions. Hiroto miał też na boku kilka innych zajęć (między innymi kilka ścieżek do takiej niszowej popierdółki o tytule Final Fantasy), więc moment dopieszczenia swoich własnych singli odkładał w zasadzie bez końca. Ale! Nadszedł znienacka cieplutki lipiec roku dwa tysiące ósmego (a z nim największa denominacja w historii świata kasująca z dziesięć zer na banknotach w Zimbabwe!) i przywiódł na lśniące, tokijskie półki debiutancki album muzyka. Zwał się on identycznie jak ten akapit i w zasadzie nie pozostawił nawet najmniejszego głosu sprzeciwu.
Ciepły wiatr znad zatoki
Hiroto ma dar. Tworzy muzykę podobną do dorobku Nujabesa, lecz w przeciwieństwie do swojego pierwszego promotora nie jest aż takim fanem perkusji i deklamacji. Jun miał potencjometr przekręcony bardziej w lewo, Uyama ma w prawo. Ten sam nurt, ta sama muzyka, ale u jednego jest to bardziej energetyczne i letnie, u drugiego bardziej wiosenne i cichsze. A zresztą – przekonaj się. Pomijam nawet to noworoczne 81Summer. Ono żyje uderzeniem i bardziej czuć je świeżym porankiem niż leniwym popołudniem. Ale spróbuj umieszczonego powyżej One Dream. Naturalny budzik, melodia otworzenia okien o szóstej rano przed przyjemną sobotą. Zachwyć się Vision Eyes, bardzo t-shirtowym, wieczornym kawałkiem na powrót do domu ze spotkania ze znajomymi. Płatki kwitnącej wiśni nad głową, lśniący od wcześniejszej mżawki chodnik, znalezione po długiej zimie trampki na nim. A to przecież hip hop jest!
Na zakończenie wreszcie zanurz się w umieszczonym pod spodem Color of Jade. W połowie klasycznym jazzie, w połowie azjatyckiej melodii niosącej ze sobą miękkie, dobre myśli. Uspokój się, zapomnij o problemach. W typowo wschodni sposób zamknij na chwilę oczy i wypełniając umysł cichością melodii pogódź się z dzisiejszym dniem.
Obiecuję Ci, obiecuję z całego serca, że poczujesz się jak Dumbledore po odjęciu wybitnie frapującego przeświadczenia do myślodsiewni. Że o te kilka gram będzie w życiu łatwiej.
A Ty przy jakiej muzyce najchętniej dajesz ulecieć myślom? :)
Autorem zdjęć użytych w notce są: khishigbaa oraz wm23.
Trzymaj się ciepło,