To był dobry festiwal. Koncertów zaliczyłem kilkanaście, bawiłem się świetnie, gwiazdy i (na swój sposób, ale jednak) pogoda – dopisały. Uznałem jednakże w tym roku nie silić się na kilometrową relację. Może to mieć związek z faktem, iż relacja zeszłoroczna w dalszym ciągu jest na etapie pisania wspominek w wolnych chwilach. Ale związku mieć nie musi. Mogę też po prostu mieć ochotę napisać Ci coś konkretniejszego niż zazwyczaj. A zatem trzymaj.
Pogoda jest śliczna, ludzie rześcy a terminale płatnicze ochoczo przyjmują pieniądze ulokowane na podawanych sprzedawcom kartach. Bransoletkowanie przebiega bez zastrzeżeń, chociaż nieogarnięcie niektórych grup przyjezdnych prowadzi do ustawienia się kilku wybitnie spektakularnych kolejek w losowe miejsca (musieliśmy fajnie wyglądać z latającej nad terenem miasteczka motolotni). Pierwszy koncert, który mnie w miarę interesował zaczynał się równo o dwudziestej.
- The National
Lubisz leżeć na trawie i myśleć o życiu, wpatrując się równocześnie w upływające wysoko nad Tobą chmury? Widzisz, ja lubię. I miałem okazję tak spędzać czas przy, właśnie, Nationalach. Jednolity, nierozróżnialny strumień dźwięków (będący teoretycznie brzmieniem zespołu) przyjemnie składał się w spójną całość z poważną charyzmą wokalisty i postępującą wrzawą generowaną przez biorących z nas przykład leżakujących. Koncert średni, wypoczynek pierwsza klasa (upamiętniony zresztą przez fotkę z nagłówka). Dodał nam sił na nadchodzące wydarzenie.
- Coldplay
Rok temu Coldplay obiecał do Polski przyjechać (uwielbiam rynkowe anegdoty). Parę dni temu obietnicę tę spełnił. Cieszył się momentami bardziej od widowni (dał temu upust m.in. w autorskiej fotorelacji, dzięki Babson!), gadał z nami dużo, grał pięknie i to, co znaliśmy (w większości). Czasem nawet fajerwerkę w niebo wypuścił. Albo w oczka zaświecił oślepiającymi laserami czystych kolorów.
Calutki (przynajmniej) sześćdziesięcio tysięczny tłum fanów śpiewał za Chrisem prawie słowo w słowo. Wyjątkiem były jedynie ich dwa nowe single – jeden już znany światu, drugi dopiero przygotowywany do prawdziwych nagrań. Ale i wtedy nastroje odmawiały spokojnego stania na ziemi. Podnosiły nas pewnym chwytem za klatkę piersiową wysoko, wyżej niż oczom się zdawało. Wysoko, ponad płaskie linie barwnych laserów odcinających rozgorączkowanych fanów od cichego, nocnego nieba. Muzyka docierała wszędzie.
Tak, to stanowczo był jeden z trzech najlepszych koncertów tegorocznego Open’era.
- Paolo Nutini
Wyciszanie się po Coldplay zajęło kilka okrągłych minut a Simianie mieli wyższy priorytet, na tym występie byłem więc ledwie trzy piosenki. Jedną gdzieś już słyszałem, drugą było absolutnie hipnotyzujące, akustyczne wykonanie Time To Pretend od MGMT (ustna piszczałka zamiast leadu!), trzecia zaś okazała się być ulubioną piosenką mojej Open’erowej towarzyszki (unicorn fist dla Karolinki!), więc – pomimo nieznania słów – i tak się dobrze bawiłem.
Słuchałem Nutiniego w gimnazjum. Jak przez mgłę pamiętam jakiejś jego pojedyncze piosenki (… new shoes?), więc zobaczenie go na żywo – choć na chwilę – zrobiło przyjemnie moim wspomnieniom. Szczególnie, że porównanie aparycji tego wokalisty z brzmieniem jego głosu jest naprawdę interesującą obserwacją.
- Simian Mobile Club
Spóźniłem się na nich odrobinę, więc natrafiłem na w pełni rozstawione sprzęty i pierwsze kręcone linie basu. Ciemność nocy, pustawa scena, pojedynczy ziggurat syntezatorów i filtrów wysokości dorosłego człowieka, szerokości miejskiego kiosku, w samym jej środku. Dwójka kręcących zawzięcie pokrętłami, stojących tyłem do publiki mężczyzn. Potężne, krystalizujące się dopiero dźwięki otaczające całą widownię.
To było coś dostarczającego emocji, ale jedynie jeśli się elektronikę kocha. Ogólna znajomość Simianów skupiła pod sceną głównie fanów remiksów, fajnie podkręcanych piosenek o chwytliwych refrenach. Nie wydaje mi się, by ogół publiki spodziewał się aż tak surowego, powstającego na naszych oczach elektro (czegoś na kształt dziesięciominutowego, dopakowanego sterydami Cruel Intentions). Ja bawiłem się świetnie, ale wykruszanie się obserwatorów sceny postępowało z minuty na minutę, aż do końca koncertu. Dla nieprzeczuwających klimatu musiała to być raczej nieprzyjemna niespodzianka.
- Bonus
Wczesne godziny pierwszego lipca obfitowały jeszcze jedynie w nocny transport pomiędzy miastami Trójmiasta, więc chcę Ci w zamian pokazać pewien filmik. Dokumentuje on ostatnią minutę wieńczącej koncert Coldplay Viva La Vidy i pierwsze kilka sekund naszego (tj. tłumu) wymuszania bisu. Warto :)
I to tyle, jeśli chodzi o pierwszy dzień festiwalu. Drugi skończę pisać najpóźniej jutro rano, więc na bloga trafi maksymalnie we wtorek. Mam nadzieję, że Ci się jak na razie podoba i, tutaj musisz mi wybaczyć wrodzoną ciekawość, chciałbym zadać Ci jedno pytanie:
…który z wykonawców pierwszego dnia
był dla Ciebie najważniejszy?
Wciąż się trochę jara Twój blogger,
(Fotki w tekście są prywatną własnością i bez mojej zgody nie wolno ich używać!)