W przeciwieństwie do słonecznego i przyjemnego pierwszego dnia festiwalu, tym razem na imprezujących czekały jednolite chmury. A także, o czym mieliśmy się przekonać wkrótce, jednolita ulewa. Na szczęście, nastroje były równe co do wartości wilgotności powietrza. Zmęczenie nie zdążyło jeszcze zetrzeć uśmiechów z mijanych na terenie miasteczka twarzy. Zanosiło się więc dobrze.
Zanosiło się też dosyć nietypowo. Piątek (pierwszy lipca) był bowiem dniem, po którym nie spodziewałem się wiele. Chciałem pójść na Brodkę i Foalsów, chociaż tych drugich znałem jedynie z kilku piosenek. Życie ma jednakże to do siebie, że bardzo lubi nasze plany. I tak zadziała po swojemu. Bo, patrząc wstecz, chyba właśnie piątek wspominam najweselej. Ale! Po kolei:
- Brodka
Komfort kwatery i barowa pogoda skutecznie powstrzymały mnie przed zdążeniem na pierwsze piosenki występu. Na szczęście dotarłem na te bardziej znane, w tym i bardzo przyjemną do skandowania z całym tłumem Grandę (Rafał, piąteczka!). Równie przyjemna była reakcja Moniki na nasilające się opady, które doprowadziły w efekcie jej cały estradowy sprzęt do zwarcia i awarii. Techniczni próbowali namiotów z folii, zespół próbował improwizowanych napraw, wokalistka próbowała śpiewać a capella. Niestety, wszystkie te zabiegi odsunęły jedynie zgubę w czasie. Koncert musiał zostać przerwany, ale dzięki charyzmie Brodki jakoś niespecjalnie to kogokolwiek uraziło. Ot, nie będzie dziś walczyka, dwa, trzy, cztery pięć.
- British Sea Power
Wiedzeni ciepłem i dachem trafiliśmy pod scenę namiotową, nie mając zielonego pojęcia, kto ma teraz występować. I wiesz co? Miałem już w życiu kilka parasoli, ale nawet najbardziej podły z nich (“katastrofa zimnych błyskawic i czarnych chmur, strzępów poszarpanego materiału i migotania wywichniętych drutów”, dokładnie jak u Cortazara) był lepszą ochroną od deszczu, niż ten koncert. Co prawda wizualizacja na plecach sceny przedstawiała galopującego kucyka, ale dobre wrażenie szybko minęło. Wokalista potężnie fałszował i – teraz napiszę coś, czego nie spodziewałem się nigdy nie napisać o zawodowym muzyku – klaskał poza rytmem.
Nie wytrzymaliśmy, znaleźliśmy się z powrotem na deszczu zanim skończył drugą piosenkę.
- Abraham Inc.
Trafiliśmy pod World Stage. Trwało tam koszerne wesele prosto z głębokiego Bronksu. Grupka czarnoskórych instrumentalistów + biała gitarzystka + prawdziwy raper czujący ulicę całym sercem. A do tego klarnet, akordeon i masa żydowskich melodii. Podlane funkiem. Przyprawione zabójczymi solówkami.
Muzyka tego zespołu spodobała się mi (i nie tylko mi, ale o tym zaraz) tak bardzo, że utnę próby opisania jej słowem pisanym i podrzucę Ci w zamian dwa linki. Obejrzyj albo Moskowitz (czysty nastrój występu na Open’erze), albo Tweet Tweet (mniej klimatyczne, bardziej porywające – wersja studyjna), albo oba pod rząd. I wyobraź sobie kilka tysięcy opatulonych folią od nosa po stopy ludzi tańczących ludowe oberki, wywijasy i swawole w ulewie absolutnej.
Jeśli chodzi o niczym nie skażoną zabawę – najlepszy koncert tegorocznego festiwalu :)
- Cut Copy
Zmęczeni tańczeniem znowu trafiliśmy pod Tent. Chcieliśmy jedynie poczekać w spokoju na koncert Foalsów ale zupełnie niespodziewanie rozkręciła się nam całkiem fachowa impreza! Tym razem sprawcą zamieszania był australijski zespół, którego nazwa – to już tradycyjne – nic mi nie mówiła. Ale mówić zaczęła, gdyż muzykę tworzą niezłą.
Jedynym mankamentem występu był wzbudzający nieprzyjemne skojarzenia z imadłem zaciśniętym na zatkanym nosie głos wokalisty. Facet był głośniejszy od własnego zespołu i, no cóż, trochę się nam w uszy wwiercał. Ale był przy tym wesoły, skaczący po scenie i serwujący naprawdę dobre beaty, więc wspomnienia pozostaną szczęśliwe.
Generalnie, jeśli chodzi o luźniejszy party-chillout, muszę Cut Copy gorąco polecić. Grają przyjemny synth pop (do spróbowania tutaj), a studyjne wersje ich utworów mają dobrze przefiltrowany wokal, więc nawet nie boli. Jedno z lepszych odkryć muzycznych lipca dwa tysiące jedenaście.
Foals w deszczu. Zdjęcie zagarnięte z soupki kabliukai.
- Foals
Koncert – zagadka. Zagadka, jak sensownie opisać to, co wtedy widziałem, czułem i słyszałem (w tej kolejności). Koncert Foalsów był bowiem jednym z najpiękniejszych (wizualnie) doznań mojego życia. I chcę oddać namiastkę tych wrażeń Tobie. Spróbujmy tak:
Słońce zaszło kilka godzin temu, deszcz osiąga apogeum zawziętości. Przez ścianę wody nie widać już okalających festiwalowe miasteczko lasów, świat wydaje się więc składać jedynie ze sceny, chmur i widowni. Istnieje tylko ostre, uwydatniane zamrażającymi spadające krople w locie stroboskopami tu-i-teraz. Pachnie wilgocią i chłodem.
Wyrazista i twarda muzyka zespołu (Cassius!) szczelnie się komponuje z odpychającym, nieswoim klimatem tworzonym przez pustawą scenę, przez skupiony w jej środku i przykryty lśniącymi foliami zespół. Przez coraz cięższe, coraz zimniejsze opady. Przez zahipnotyzowany dźwiękami i widokiem tłum. Patrzący się na przelatujące przez poziomy laser sceniczny krople tworzące na jego powierzchni gruboziarnisty szum, taki jak w nienastawionych telewizorach.
To było niezłe przeżycie. I właśnie nim zakończę ten dzień relacji.
Kolejne wkrótce :)
Autorem zdjęcia z nagłówka jest Tomasz Kamiński.
Wciąż się trochę jara Twój bloger,