Trzeci lipca był dla mnie dniem tylko i wyłącznie, tutaj werble, Deadmau5a. Okej, pozostałych wykonawców tego dnia nie przepuściłbym choćby i z czystej ciekawości, ale jedynie odziany w wielką, plastikową kulę dla chomika Kanadyjczyk widniał na mojej na poły legendarnej Liście Marzeń. (Z elektryków czeka jeszcze w kolejce Daft Punk i Justice, Alter Art, słyszycie?) Stawiłem się zatem na dworcu Gdynia Główna w miarę wcześniej i, czując dopalane przez mój organizm ostatnie rezerwy energii (poranki czwartego dnia Open’era to zawsze jest czysta przyjemność z życia), skierowałem się w stronę kursujących po pętli Busów Festiwalowych.
Dzień Czwarty
Pogoda dopisywała całkiem przyjemna – nie padało już w ogóle i nawet jakby temperatura skoczyła (a więc, w stosunku do dnia trzeciego, polepszenie znaczące). Radość mą dopełnił marketing jednego z polskich sklepów internetowych. Otóż, jeszcze przed bramkami, rozdawano nam opatrzone naklejkami płachty folii bąbelkowej, takiej samej jaką opakowuje się towar przed wysyłką, lub która powoduje okazjonalne przestoje pracy w wielu biznesowych biurach. Jeśli nie spotkała Cię ta przyjemność, nie masz pojęcia, jakie to uczucie, usiąść sobie na wilgotnej trawie festiwalu na izolującej i – co jest hitem miesiąca – mięciutkiej folii. Choć, jak to w życiu bywa, nie pamiętam nazwy sponsora tych folijek – ciepło pozdrawiam!
- The Wombats
Po Nationalach z pierwszego dnia, Wombaci byli drugim z tegorocznych zespołów robiących mi za dźwiękowe tło do leżenia na trawie. Przed przyjazdem nad morze znałem ich dwa lub trzy nagrania, ale wnioski wyniesione z ich koncertu przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Otóż, spostrzeżenie pierwsze, bodajże każdy z kawałków tej znamienitej grupy zaczyna się od przedstawienia ostatnich myśli lub czynów podmiotu mówiącego w piosence. Nie ma chyba różnicy, który utwór wybierzesz. I have lub I am (wersja dynamiczna) będzie tam tak samo prawdopodobne, jak obecność światełka we wnętrzu Twojej lodówki.
Spostrzeżenie drugie – wokalista ewidentnie nie wie czym jest rave. Podczas jednego ze spiczy pomiędzy piosenkami powiedział, że był kiedyś na Islandii. I wpadł tam na potężne rave and techno party. I że wstrząsnęło nim tak potężnie, że aż postanowił napisać o tym piosenkę. Hej, zakrzyknąłem podskakując na równe nogi! Czy on właśnie nie powiedział, że sprzeda mi piosenkę o rejwie i techno?
Niestety, efekt jego pracy okazał się być jedynie kolejnym z całej lawiny bardzo podobnych do siebie kawałków. Tym razem wzbogaconym o podły, mało finezyjny i słabo słyszalny lead grany na klawiszach. Poczułem się zawiedziony.
- The Strokes
Uczucie zawiedzenia miało jeszcze trochę trwać. (Ale niedługo). To prawda, zespół Juliana Casablancasa nie był moim pierwszym pomysłem na spędzenie dwóch godzin tamtego pięknego, niedzielnego wieczoru. Zrobiłem machniom, żeby nie być samemu na mau5ie to trzeba się teraz było ze zobowiązań wywiązywać. Chłopaków z Ameryki znałem ledwie jeden kawałek, ale starałem się mieć dobre nastawienie. W końcu dirty, Brooklyn rock jest fajny, nie?
I wiesz co? Pomijając strasznie mnie wkurzający sposób bycia wokalisty (you are, man, like, the best audience, in here, yeah, man. Powiedziane pełnym bełkotem) i otwierające koncert, chore pogo wywołane tuż przede mną przez nadpobudliwe szesnastolatki (średnia wieku nie przekraczała prawnej bramki na zakup alkoholu) muzyka Strokesów okazała się być całkiem w porządku. To, w moim przypadku, jeden z tych zespołów, których styl docenia się dopiero po usłyszeniu na żywo. Fakt, nadal nie rozumiem, czemu nawet na chwilę nie zdjęto lub zmieniono nałożonego na wokal filtru. Ale reszta dawała radę. Po dwóch piosenkach, jak tylko uspokoiła się dzieciarnia na przodzie, całkiem się wkręciłem.
- M.I.A.
Następna była M.I.A. A raczej i-tak-za-długi, króciutki pobyt na jej koncercie. Lekko spóźnieni (ciepłe pozdrowienia dla bezbłędnej dziewczyny sprzedającej kurczaki z ziemniakami – gdyby nie jej charakter i podejście do problemów technicznych z kartami festiwalowymi to byłaby tragedia!) trafiliśmy na tyle blisko sceny, by dokładnie widzieć co się na niej dzieje. I włos nam się na karku zjeżył a oczy upodobniły do pięciozłotówek.
Telebimy wyświetlają wyciętą w paincie głowę bardzo smutnego, czarnoskórego pana. Pulsuje ona na tle zielono-żółtych cosiów w paski. Po scenie chodzi drobna dziewczyna i opowiada, że the worst mother*uckers in Londyn are Polish mother*uckers. Dookoła jakieś skrzynie. Kilku tancerzy. Słyszymy niezrozumiałą zwrotkę i tępy, oparty na trzech nutach refren. Wszystko po angielsku. Z hinduskim akcentem, więc równie dobrze mogłoby być po hindusku. Po chwili na scenę wbija kilkadziesiąt osób z tłumu (wokalistka na szybko sprosiła). Zamiast grzechotać i abstrakcyjnie gibać się w ogromnym tłumie (M.I.A. była jednym z największych koncertów festiwalu), robią to teraz w snopach zakurzonego światła. Ochroniarze wariują. Wszystko miga.
Londyński brud ulicy plus hinduskie wszystko wszystkiego. Plus lipne, przegięte nagłośnienie. A my byliśmy zmęczeni. To nie mogło zadziałać.
- Chromeo
Na szczęście, alternatywną formę spędzania czasu zaoferował znienacka namiot. Na Tent Stage właśnie rozkręcała się seksowna, różowa i pluszowa imprezka sygnowana przez (tutaj cytat z samych artystów) “jedyny przykład partnerstwa arabsko-żydowskiego”. Chłopaki rozstawili instrumenty i zaczęli swoją magię. I możesz takiej muzyki nie lubić. Spoko, wolno Ci. Ale miej świadomość, że Twoje biodra i ramiona i tak ją kochają. I zrobią co trzeba, gdy ją usłyszysz.
Tenderoni poleciało, gdy byłem od namiotu jeszcze jakieś pięćdziesiąt do sześćdziesięciu metrów. Pozostały mi dystans radośnie przetańczyłem. Kilka minut później zostałem uraczony Hot Mess. Podobnie jak i pozostałe, obecne pod sceną, osiemnaste tysięcy tańczących festiwalowiczów. Tańczę zresztą i teraz, na moim krzesełku, pisząc te słowa. Pogodnie cieplutkiemu (ale też i gangsta!) klimatowi nie sposób się oprzeć.
To był dobry koncert. Ale niestety, siła wyższa. Zniknąłem przed jego końcem.
- Deadmau5
Zbliżała się bowiem powoli jedna z (jak słusznie oczekiwałem) lepszych imprez mojego życia.
Przez chwilę bałem się, że będzie bez blichtru znanego mi dobrze z Adelaidy (tak, to ten filmik, który publikowałem swego czasu gdzie się dało). Przez chwilę bałem się, że Joel Zimmerman wystąpi bez swojego słynnego mau5heada. Tak, wiem, że niezależnie od wyglądu zewnętrznego, muzykę zaprezentowałby równie dobrą. Ale Deadmau5 to dla mnie trochę więcej, niż sama muzyka. Ja przez tego kolesia wkręciłem się w elektronikę, dzięki niemu uznałem, że sam spróbuję w niej sił (na razie ze skutkiem wymiernym do włożonego w starania czasu, ale podobno jesienią wieczory są dłuższe). Dlatego chciałem jego show w całości.
I nie zawiodłem się. Czarny, interaktywny ołtarz stał już w smugach dymu. Po chwili pojawił się za nim ubrany w białą szatę… duszek. Zrobił boo i zniknął. Wrócił moment później. Już bez szaty. Ale za to z charakterystyczną, ogromną głową. I zaczęło się dobre.
Ciężko mi porównywać koncert Mau5a z koncertem, no nie wiem, Coldplay. Bo widzisz, koncert Coldplay pamiętam. A wspomnienia z koncertu mychy dziurawią mi na podobieństwo sera szwajcarskiego częste dziury. Czy byłem pijany? Nie. Czy mam zdiagnozowane medyczne problemy z rejestrowaniem otoczenia? Też nie. Czy głębia basów, głośność leadu i moje szczere uwielbienie dla większości zaprezentowanych kawałków zwyczajnie przekroczyły poziom radości w powietrzu i mój organizm musiał przez kilka chwil imprezować na autopilocie? Nie inaczej.
Czy doczekałem się hardstyle’owej wersji Ghost’n’Stuff, czyli mojego prywatnego ulubieńca z mau5owego dorobku? Też.
Doczekaliśmy się nawet Sofi (tej samej, co Needs A Ladder, do obejrzenia poniżej). Niektórzy mówią, że idącej z playbacku. Niektórzy zaś, że na żywo. Bez różnicy.
Doczekaliśmy się też tańczącego przez chwilę i samego Joela. Psychodelicznych stroboskopów, agresywnych laserów i debilnych żartów na zluzowanie atmosfery (przed Sometimes Things Get Complicated artyście zawiesił się komputer, razem z niebieskim, windowsowym ekranem śmierci). A także wszystkiego innego, czego wymagałby od jego koncertu prawdziwy fan. Poleciało kilka klasyków, pojawiło się parę nowszych brzmień. Wszystko w jednym, ciągłym, bardzo smacznym miksie.
Koncert zaś zakończył powolnym, uspokajającym Strobe. Delikatne brzmienia obniżyły poziom wibrującej w chłodnym, porannym powietrzu energii (schodziliśmy z pola koło trzeciej nad ranem, dniało w najlepsze) i przyjemnie wyciszyły całą publikę. Nie było bisu.
Festiwal się zakończył.
To co, kolejny za rok?
Autorem zdjęcia z koncertu Deadmau5a jest Tomasz Kamiński. Autorem zdjęcia z nagłówka jestem ja, a modelką dłoni jest jedna ze Stałych Czytelniczek bloga, czyli Karolina (piąteczka!). Co prawda fotkę zrobiłem dopiero w sierpniu (i to płynąc do Jastarni), zresztą nie moim aparatem, ale że wygląda Open’erowo, to niech już będzie.
Wciąż się trochę jara Twój bloger,