London: Main Points I

 

Do tej pory (np. wczoraj) nawigowałem się po stolicy Starego Królestwa prawdziwie epicką metodą okej, to teraz tędy. Robiłem to na tyle skutecznie, że zostałem przeszło z dziesięć razy zatrzymany przez obładowanych mapkami ludzi w celu wskazania im drogi do jakiegoś tam miejsca. Ewidentnie urodzony ze mnie emigrant – dwa dni w obcym kraju i jestem przez połowę społeczeństwa mylony z tubylcem. Jeszcze żeby mi tylko przez osmozę wniknął ten ich fajny wyspiarski akcent i w ogóle byłbym szczęśliwy. No, ale nie można mieć wszystkiego. A ja przecież zacząłem opowiadać o zmienianiu taktyki zwiedzania. Więc właśnie – niestety, musiała wreszcie nadejść ta mroczna chwila, że wypadałoby zobaczyć coś kultowego zamiast kolejnych, pozornie bezsensownych, punktów związanych z Kulturą. No i z taką właśnie nieciekawą myślą obudziłem się rankiem dnia trzeciego.

Pod ziemię i spod ziemi

Przemyślenia to doprowadziły mnie do kupna dwóch litrowych smoothies w okolicznym Cantenbury’s. U nas na sklepowej półce stoi, na przykład, sok pomarańczowy. W Londynie obok niego znajdziesz dodatkowo przecier z pomarańczy, grenadyny i mango zmiksowany z mlekiem (dla nietolerancyjnych na laktozę jest też wersja sojowa) smakujący jak niebo przelane do taniego, chińskiego kartonika. Po zaspokojeniu porannego głodu obiema ambrozjami, zanurzyłem się w mrokach stacji metra Balham. Po kilkunastu kwadransach terkotania wydostałem się z kolei na świeże powietrze w okolicach National Gallery. A potem poszło już gładko.

No, może jedynie z drobnym przestojem. Idealnie pod kolumną Nelsona (w miejscu czerwonych autobusów na tej fotce) zderzyły się dwa samochody. Po niecałej minucie na miejscu były dwa radiowozy i laweta. Po pięciu minutach wszystko było przejezdne a funkcjonariusze ruszyli przepytywać świadków. Po jakimś kwadransie na miejscu nie było śladu po incydencie. Wielki plus za tempo.

W stronę rzeki

Pomijając może przedświąteczne dni w centrum Warszawy, nie widziałem nigdy równie wypchanej absolutnie wszystkim na świecie ulicy co Whitehall (jedna z istotniejszych arterii politycznej części miasta) w tamten niczym nie wyróżniający się dzień. Samochody walczące ze sobą o każdy cal jezdni, biznesmeni biegający w obie strony (chyba trafiłem na porę lunchu), rodzice na spacerach z dziećmi i kilka szkolnych wycieczek. Do tego masa groźnie patrzących na każdego Bobbies (czyli policjantów. Na dzień przed moim przyjazdem stolicę Anglii opuścił papież, Benedykt XVI. Stan podwyższonego zagrożenia atakiem jeszcze nie odpuścił) i masz już mniej więcej obraz okolicy.

Londyn to niesamowity organizm, wiesz? Bo okolice City i, no właśnie, ministerstw cechuje szybkość rodem z torów NASCAR. Ludzie migają. Pojedynczych stojących bez ruchu uświadczysz jedynie w okolicach różnorakich miejsc pamięci lub pomników (takich jak to bardzo wymowne wspomnienie Kobiet Drugiej Wojny Światowej). Ale parki, okolice ambasad i uroczyska pokroju Notting Hill lub Camden Town to, w porównaniu do reszty miasta, uzdrowiska klasy Nałęczowa. Przyjemnie się balansuje stresem płynącym z otoczenia wybierając kolejne ulice na swojej trasie zwiedzania. Kilka minut przy większym trakcie dobrze jest zrównoważyć kwadransem spędzonym w absolutnie bliskowschodnim gąszczu uliczek pełnych urokliwych pubów i sklepów z przeszłością.

No, tutaj jednakże starałem się trzymać raczej tych bardziej przepustowych kanałów komunikacyjnych. W końcu miałem sporo do zobaczenia. Wymijając zatem kolejnych pachnących kawą i papierosami dorobkiewiczów udawało mi się w dalszym ciągu przemieszczać w stronę migającego mi już na horyzoncie celu pierwszego etapu podróży. W międzyczasie przeszedłem jeszcze obok uwiecznionej na powyższej fotce najsłynniejszej ulicy na świecie (spierałbym się, czy tytuł ten nie przysługuje raczej Abbey Road, ale z folklorem nie wygrasz) i natknąłem się na kolejny z wielu uświetniających miasto argumentów, że jednak jestem w Europie Zaprawdę Zachodniej.

Big Ben

Udało mi się wreszcie dotrzeć do jednego z najbardziej kojarzonych z Wyspami kształtów. Strzelistej, urzekająco ażurkowej wieży Parlamentu znanej bardziej “jako niejako” cokół pewnego słynnego zegara. I powiem Ci, że choć widziałem to miejsce na przeróżnych filmach lub zdjęciach niezliczone tysiące razy, w rzeczywistości jest po prostu odbierające dech. Mogłaś nawet studiować poszczególne ornamenty tego cudu, ale popatrzenie na niego, choćby i z daleka, to zupełnie inna liga przeżyć.

Mnogość kunsztownych a przy tym lekkich wykończeń zasługuje na uznanie absolutne. Co prawda, bardzo podobne wrażenie wywiera na podziwiającym calutki gmach Parlamentu (tutaj od strony St. Margaret’s), ale właściwy kompleks jest już konstrukcją bardziej przysadzistą, nie kontrastującą tak uroczo z błękitno-białą grą chmur na niebie. Cóż. Ogromny plus dla Anglii. Za odebranie mi mowy przy pomocy odpowiedniego poukładania kamieni i szkła.

Wstęp do Opactwa

Naprzeciwko politycznego centrum kraju znajduje się z kolei słynne z opowieści i kart historii Westminster’s Abbey. Ogromna, przyjemnie obsadzona wiekowymi drzewami i przystrzygiwanym skrupulatnie przez ostatnie trzysta lat trawnikiem świątynia, która – o czym dopiero miałem się dowiedzieć – będzie najciekawszym punktem mojej wizyty w Zjednoczonym Królestwie.

Ale chciałbym to zachować już na kolejny odcinek mojej opowieści. Dlatego też zostawię Cię dzisiaj trzymającą klamkę głównej bramy Opactwa, podziwiającą otaczające Twoją głowę zdobienia. Żeby nie było za dużo naraz (bo, podobnież do ilości wiedzy potrzebnej do egzaminu, historie najlepiej smakują porcjowane). A zatem, do usłyszenia.

Cały Eurotrip 2010 znajdziesz tutaj.

Trzymaj się ciepło,

autograf

CO TO ZA MIEJSCE?

Cześć! Mam na imię Andrzej. Jestem psychologiem biznesu i strategiem “od skuteczności”, a także pisarzem i scenarzystą.

To jest moja strona domowa. Znajdziesz tu kilkanaście lat tekstów z bloga, sporo aktualnych informacji oraz linki m.in. do podcastu “Przekonajmy się”, książki “I co z tym zrobisz? Rozwiń swoją wysokosprawczość”, książki “Umowy Śmieciowe”, oraz serialu audio “ej, nagrałem ci się”.

INFORMACJA

Żadnej publikowanej przeze mnie treści (blog, youtube, podcast, instagram, newsletter, książki, ebooki itp.) nie można traktować jako profesjonalnej porady psychologicznej. Nie udzielam ich też przez mail czy komunikatory.

W przypadku jakichkolwiek problemów lub potrzeb psychoemocjonalnych, gorąco zachęcam do kontaktu z fachowcem – psychoterapeutą lub psychiatrą. To wspaniali profesjonaliści, z których usług warto korzystać.

© Andrzej Tucholski 2009-2022 Wszelkie prawa zastrzeżone | Projekt strony & wykonanie: Designum.pl | Polityka prywatności i cookies