Choć oczekiwanie na drugi dzień mojego pobytu w Londynie trwało odrobinę dłużej niż obiecane kilkadziesiąt godzin, czas ten był jak najbardziej potrzebny, aby tekst ładnie obszedł kurzem i przesiąkł korkiem. Musiał sobie odpocząć, zresztą wraz ze mną – jak być może pamiętasz, ostatnio zasiedziałem się do późna na Lester Square. A że od samego rana chciałem podbijać Greenwich, cóż, zdrowy sen był jak najbardziej wskazany.
Gettin’ to the train
Wstało mi się jakoś tuż przed południem i dzięki fenomenalnemu rozplanowaniu wyspiarskich linii metra, w kilkanaście piosenek dotarłem do otoczonej najnowocześniejszymi wieżowcami jakie kiedykolwiek widziałem stacji Canary Wharf. Mierzące po kilkadziesiąt pięter drapacze chmur poustawiano blisko siebie, rozdzielając kolejne bogato i nowocześnie wystrojone recepcje szklanymi drzwiami i wąskimi uliczkami. Efekt przytłoczenia niwelowały jedynie lśniąco czyste elewacje i poranne, migające między ścianami słońce. W takich warunkach idzie nawet zrozumieć, skąd we wczesnym metrze tyle zapracowanych, niewyspanych postaci z szarymi twarzami nad ściśle zawiązanymi krawatami. Wizja kusi.
Co więcej – nie dość, że od samego świtu panowała w Zjednoczonym Królestwie letnia pogoda, to jeszcze w połowie włóczenia się wśród tych zigguratów biznesu zorientowałem się, że spora ich część stoi granicznie przy regularnych, wodnych kanałach. Niestety, z poziomu gruntu żadne ze zdjęć nie oddawało ujęcia w pełni – jedyny w miarę sensowny strzał udał mi się już z kolejki mającej na czole Greenwich.
Naziemna kolej przez kilka minut wiła się jeszcze u stóp niknących za krańcem okna budowli, znienacka zaś wyjechała na puste, zielone łąki okolicznych wsi. Tafla świeżego powietrza, nie mogąca na co dzień sforsować nieugiętego, londyńskiego smogu, uderzyła w czoło lokomotywy niczym patelnia dzierżona przez doświadczoną życiem matronę. Serio, słychać było trzask.
Hittin’ the Middle Earth
Udało się wreszcie dojechać do celu. Wysiadłem jednakże z pociągu nie do końca wiedząc, gdzie się znalazłem. W moich wyobrażeniach to miejsce powinno składać się jedynie z pojedynczego peronu i schodów na jakąś charakterystyczną górę z obserwatorium w charakterze czapeczki. Jakżeż urocze było moje zdziwienie, gdy Greenwich okazało się być sporą miejscowością z historycznymi pubami, ładnymi kościołami i ogromnym kompleksem pałacowo-muzealnym składającym się z, między innymi, muzeum nautyki (na zdjęciu: bliżej kanału) oraz Domu Królowej (bliżej parku. Ten biały klocek z kolumnami zamiast rączek).
W Domu tym mieści się aktualnie galeria sztuki. Większość z zaprezentowanych tam dzieł tyczyła się ogólnie rozumianej sztuki marynistycznej, co chyba przyjąłem najweselej. Lubię obrazy dynamiczne. Tutaj dostałem takowych kilka pomieszczeń.
Szczególnie ciekawe wrażenie wywarły na mnie płótna współczesne, pokazujące na przykład ewakuację portu w Dunkierce bądź niektóre z morskich bitew drugiej Wojny Światowej. Jako że drażni mnie większość nurtów współczesnego malarstwa (okej, jednolicie białe płótna lub prostokąty to i ja umiem narysować) spodobało mi się, że pewnych rzeczy się nie bezcześci i zostawia w ślicznym, naturalistycznym stylu :)
A wiesz, że gdyby tak pójść prostopadle do widocznej na powyższym zdjęciu kolumnady (mając za plecami miasto), przejść przez rozległy park pełen lisów, drzew i rozwrzeszczanych dzieci i nie zrazić się zawczasu stromym szlakiem idącym na szczyt trawiastej górki, trafi się do słynnego Królewskiego Obserwatorium. Tak, tego mającego na dziedzińcu kreskę dzielącą świat na pół.
Greenwich
Samo obserwatorium jest dzisiaj muzeum poświęconym historii badania czasu i ruchów ciał niebieskich (czasomierze sprzed dwustu lat to dzieła sztuki bijące skomplikowaniem na głowę mapę tokijskiego metra). Pomimo genialnego doboru eksponatów oraz przyjemnego, dawnego nastroju bijącego z wnętrz nie daje jednak ono do myślenia aż tyle, co wystawiona na świeżym powietrzu konstrukcja ustanawiająca idący przez brukowany placyk (i resztę świata. Czymże jest geografia wobec ekspansywnego imperium, prawda?) południk zerowy. Umowny początek czasu formalnego używanego na całym globie :)
Dał mi też do myślenia fakt, że tuż przed rozpoczęciem zwiedzania obiektu wpadłem na dwójkę Włochów pochodzących i żyjących w Cuneo. Mieście w północnej Italii (oddzielonym Alpami od Monaco), w którym spędziłem parę lat temu tydzień na pewnym europejskim projekcie wymiany studentów. Mając zajęcia w ich szkole. I o ile tej akurat pary nie spotkałem, tak mieliśmy wspólnych znajomych. Mały ten świat, prawda?
The House of Sherlock Holmes
Kolejnym punktem wycieczki było zaliczenie symbolicznego domu mojego ukochanego bohatera literackiego, którego osiągnięcia (będące przecież kamieniem milowym myślenia work smart, not hard) jak nic przyłożyły się do mojego aktualnego światopoglądu.
Zabawa z duchem legendarnego detektywa zaczęła się jeszcze przy samej stacji metra. Na Baker Street słynny profil z fajką i czapką łowcy jeleni (taką jak moja tutaj) uświadczy się dosłownie wszędzie. Są nim ozdobione kafelki na peronie, zawiera go ogromna rzeźba ustawiona tuż przed głównymi kasami. Jest też co jakiś czas naklejony na jakimś teoretycznie przypadkowym przedmiocie komunalnym. Ale, drogi Watsonie, to jedynie pozorna niewinność. Podobizny te z czasem przeistaczają się bowiem w słynny adres z ułatwiającą dedukcję rączką, wskazującą kierunek.
Sam domek z zewnątrz wygląda niepozornie. W regularną kamienicę wbito na sztorc dziewiętnastowieczną markizę i ozdobiono ładnie okoliczne drzwi i okna. Przed wejściem do właściwego muzeum (chronionego przez urzędnika Scotland Yardu na służbie) musimy w sklepiku obok kupić bilet (i, ponieważ nie ma szans oprzeć się wystawionym cudeńkom nawiązującym do opowiadań o Sherlocku, masę innych pamiątek). Mnąc w dłoni ogromny glejt zostajemy wreszcie wpuszczeni do świata zagadek i logiki (no dobra, zgadliście, ten urzędnik był tylko aktorem).
Muzeum jest kilkupiętrowe, zajmuje calutką jedną klatkę kamienicy. Większość pomieszczeń przedstawia scenografie do konkretnych opowiadań, w salonie zaś możemy sobie machnąć fotkę (taką jak powyższa) w nie pozostawiającym złudzeń przebraniu (wraz z rekwizytami!).
Powiem Ci, że spacerowanie po żyjącym (ogień w kominku i gadający po szkocku lokaj wędrujący za Tobą aż na samą górę) domu swojego idola z dzieciństwa to niesamowita sprawa. Możliwość dotykania rozrzuconych po regałach dekoktów w antycznie giętym szkle, niedbale pozostawionych notatek lub zostawionego w pośpiechu na rogu kanapy płaszcza nadaje wspomnieniom zabawny poblask. Wchodzenie po latach do pomieszczeń widzianych na zdjęciach za młodu zawsze powoduje uśmiech.
Abbey Road
Z Baker Street przeniosłem się w kilka chwil na St. John’s Wood, skąd było już dosłownie o rzut kamieniem od legendarnego, uwiecznionego na okładce albumu Beatlesów Abbey Road przejścia dla pieszych. Wiesz, że parę dni temu zmieniono jego status na zabytek narodowy? Przyjemnie było móc się nim przejść jeszcze kiedy było tylko zwykłą jezdnią z namalowanymi pasami.
Chociaż, co by nie mówić, jezdnią o wielkim ładunku emocji. Idąc ze studia (które w artystyczny sposób uwieczniłem tutaj. Pretensje o łapanie ostrości na promyki światła zamiast budynków proszę kierować do mojego aparatu) do stacji metra trzeba przejść przez kultową zebrę i na każdym jednym białym pasie człowiek czuje się trochę inaczej. Uzmysławia sobie, że z każdym krokiem mija wspomnienie innego z Żuczków. George’a, Paula, Ringo, Johna.
Odpoczęcie chwilę na ustawionej nieopodal ławeczce z Let it Be w słuchawkach pozostanie jednym z przyjemniejszych wspomnień przywiezionych ze sobą z Wyspy. Jednym z wielu, z których większość dopiero na tym blogu się pojawi. Bo to był dopiero drugi dzień wycieczki. A co przed nami? Obiecana już wcześniej kłótnia kelnerki z szefem we włoskiej knajpce, leżenie w St. James Parku, machanie do królowej i patrzenie na Londyn z dwóch najwyższych punktów widokowych miasta. Ale to wkrótce. Teraz jeszcze tylko podrzucę Ci obowiązkowy smakołyk z wyprawy – przepyszne szejkosoki Innocent i życzę przyjemnego wieczoru.
Cały Eurotrip 2010 znajdziesz tutaj.
Pozdrawia ciepło Twój blogger,