Podrygujące w rytm granego na żywo beatu buty stojące na jednej z ławek amfiteatru. Bo wszyscy stoją. Reagujący z opóźnieniem na rytmiczny ruch bujającego się ciała kaptur. Bo wszyscy się bujają. Wznosząca się i opadająca ręka. Moja i dzierżącego mikrofon rapera. Perfekcyjnie wyreżyserowane światła rzucające laserowe smugi w podskakujący tłum, tam, przy samej scenie. Błyskające przez dym stroboskopy. Krzyczenie refrenów. Trwający dwie godziny festyn czystego rytmu i seksownych brzmień. Jeden z najlepszych koncertów mojego życia.
Sceniczna Magia
Z okazji wypchanego freestylem, breakdancem i koncertami Warsaw Challenge 2011 (stołecznej, dwudniowej imprezy przybliżającej miastu tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016) zaproszono do Polski grupkę wybitnych muzyków znanych jako Hocus Pocus. W składzie:
- Multiinstrumentalista, producent i DJ oraz, przy tym wszystkim, raper o charyzmie lockera,
- Gitarzysta mieszający reggae z funkiem,
- Basista o jazzowym zacięciu,
- Klawiszowiec o poczuciu muzyki Jean-Michel Jarre’a oraz
- DJ zawstydzający warsztatem większość znanej mi sceny.
Byłem już na kilku występach hiphopowych, ale pierwszy raz widziałem zespół grający beaty na żywo. Pierwszy raz również byłem świadkiem równie genialnego kontaktu z publicznością. Ale żeby go sensownie opisać przydałoby się trochę feelingu. Dlatego też przed dalszym czytaniem zapuść sobie umieszczony poniżej beat (autorstwa 20syl, wspomnianego już człowieka-orkiestry). Pokazał mi go jakiś czas temu przyjaciel (Paweł, kudos!) i od tamtej pory regularnie gości w słuchawkach. Warto.
Masz? No to jedziemy. Wyobraź sobie frontmana proszącego kogoś z publiki o krzyknięcie Let’s make some noise po polsku. Jakiś chłopak krzyczy Zróbmy hałas! Co robi stojący za konsoletą DJ? Nagrywa to, sampluje i podrzuca zespołowi do kilkuminutowej improwizacji. Zróbmy ha-ha-hała-haha-ha-ha-hała-ha-ha-hałas. Jest piosenka.
Dodaj do tego podobne zagranie, tylko że używając całego tłumu udającego jeden z dźwięków perkusji. Albo piosenkę śpiewaną w całości spomiędzy ludzi, gdzieś między rzędami (bez żadnej ochrony, daj spokój. Przecież to street).
Albo regularne, długie rozmowy prowadzone z nami pomiędzy lub, a czemu nie, w trakcie utworów.
Plus dziesiątki zwyczajnych zagrań w stylu dzielenia publiki na dwie strony i organizowania pojedynku na głośność aplauzu.
Powietrze aż wibrowało od vibe’u. Początkowe rzędy skakały praktycznie non stop. Calutki amfiteatr reagował tak żywo, jak tylko było to w danym momencie możliwe, jak pasowało do energii bijącej ze sceny. A była to energia dawkowana przez starych wyjadaczy.
Muzyczny Profesjonalizm
Co kilka potężnych kawałków przychodziła pora na jeden spokojniejszy. Co parę bardzo angażujących publikę zabaw pozwalano nam się w spokoju pobujać. Wszystko zawczasu przygotowano, przejścia były za miękkie na czystą improwizację. Zresztą – koncert miał w pełni ustawiony pokaz świetlny pasujący do muzyki. Było czuć, że w biznesie cała ta francuska paczka siedzi od wielu lat i liznęła w międzyczasie sporo psychologii tłumu. Ale przecież ile by się nie bawili w robienie show – bez fenomenalnej, wybraniającej się samodzielnie muzyki daleko by nie zaszli.
http://www.youtube.com/watch?v=0YUcbe8JgY0
A oni zaszli. Każdy z dźwięków grał emocjami widowni. I choć poszczególne piosenki miały różne style – łączyła je temperatura. Muzyka oferowana przez Hocus Pocus jest ciepła. Uspokaja, cieszy. Nie bez powodu sample pochodzą z jazzu i funku. Nie bez powodu gitara jest ciągle podpięta pod kaczkę.
Resztę nocy bolały mnie nogi, pół następnego dnia miałem niezłą chrypę. Tak. To stanowczo były dobrze spędzone dwie godziny.
Mam nadzieję, że i u Ciebie była lub będzie okazja przeżycia równie dobrego koncertu.
Autorką zdjęć jest Karolina Moczulska, zdolna warszawska fotografka. Dzięki :)
Zasamplował nastrój Twój blogger,