Szczątkowe informacje dotyczące fabuły filmu (polska produkcja o emo z bogatej rodziny i problemie tożsamości wirtualnej – to nie mogło wypalić) biły się w moim procesie decyzyjnym z faktem, że nie znałem żadnego nazwiska z nowocześnie zaprojektowanego plakatu (młoda kadra – to mogło wypalić). Jednakże dopiero dzięki szybkiej inicjatywie najbliższych znajomych na studiach zawdzięczam przeżycie Sali Samobójców na własnych zmysłach. I jak wrażenia?
Amerykancko
Pierwszym co rzuciło mi się w oczy był profesjonalizm w każdym aspekcie technicznego przygotowania filmu. Jakkolwiek to źle nie brzmi, zaczynamy wreszcie doganiać zachodnie standardy (zarówno kadrowania, montażu jak i udźwiękowienia), nie tylko w segmencie komedii romantycznych taśmowej produkcji. Widz ogląda sytuacje pokazane nowoczesnymi ujęciami, wzbogacone przyjemnie użytymi efektami specjalnymi (typograficzna wizualizacja treści, które bohaterowie przekazują sobie poprzez komunikatory) i przyspieszone odważnym montażem. A wszystko poparte bardzo aktualną, bardzo sugestywną ścieżką dźwiękową. To wygląda, to brzmi.
Widać, że za filmem stoją młodzi ludzie. Przede wszystkim bije to od scenariusza, ale o nim napiszę więcej dopiero za chwilę. Co do samego wykonania jeszcze – nie uświadczyłem tutaj długich i pięknych chwil patosu. Nie przeszkadzały mi w odbiorze klasyczne kadry i ujęcia. Co więcej zaś – nie drażnił mnie umowny wirtualny świat, w którym dzieje się dosyć istotna część fabuły. Główny bohater trafia bowiem do tytułowej Sali Samobójców, ni to gry komputerowej ni to miejsca spotkań, czegoś na kształt Second Life (lub, dla młodszych z nas – PS Home). Jestem Graczem i nie jest trudno mnie rozstroić przez idiotyczne pokazanie idei cyfrowej rozgrywki. Tutaj wszystko jest estetycznie, ze smakiem i w miarę sensownie. Kolejny plus.
Z pamiętników warszawskiego licealisty
Ale i tak największa piąteczka poleci dla Jana Komasy (reżysera i scenarzysty) za dokonanie godne natychmiastowego Oscara. Bo oto mamy po raz pierwszy w historii polskiej kinematografii film o młodzieży, w którym młodzież mówi jak młodzież (a rodzice, co równie istotne, jak rodzice). W każdej jednej scenie, wszystkie słowa były tam, gdzie być powinny. I były takie, jak być powinny. Nie obyło się bez paru zbłąkanych przekleństw, bez kilkudziesięciu bardzo celowych obraz. Co więcej, nawet dialogi prowadzone przez Internet (w tym pseudofacebookowe komentarze) zostały zachowane razem z całym dobrodziejstwem inwentarza (skróty, emotki, typowo sieciowe frazy). Zaskok był dla mnie wielki. Lubię to.
Lubię też fabułę jako całość. Opowiada o relacjach rodem ze Skinsów, w świecie polskiego Gossip Girl. A całości przewodzi naprawdę trudny temat braku akceptacji i odczuwalnej siły psychicznej występujący wśród mojego narcystycznego pokolenia praktycznie co krok. I, może nie co krok, ale tak co parę kilometrów, prowadzący do odebrania sobie życia.
/Logout
Salę Samobójców powinien obejrzeć każdy gimnazjalista, licealista, student, rodzic i pedagog. Ci pierwsi poczują się jak w domu z całą tą sieciową otoczką filmu, druga zaś grupa zrobi mały, ale być może cholernie istotny krok w stronę zrozumienia młodszego pokolenia (w końcu naciśnięcie klamki na czas też nie jest specjalnie spektakularne. A uratować życie potrafi). Wszyscy razem wreszcie przeżyją zakończenie, które jest jednym z najstraszniejszych i najbardziej drapiących po twarzy przeżyć, jakie tylko umiem sobie przypomnieć. Warto. I trzeba.
Twój blogger,